Wspólne życie, przyszłość i wspólne konto bankowe
"Z Pawłem zamieszkaliśmy razem jeszcze przed ślubem. Każdy płacił po połowie za opłaty, zakupy robiliśmy na zmianę, ale nigdy nie rozliczaliśmy się do przysłowiowej złotówki. Mniej więcej płaciliśmy po równo i było ok. Kilka miesięcy po ślubie założyliśmy wspólne konto, na które przelaliśmy wszystkie oszczędności.
Wydawało mi się to takie oczywiste, skoro stworzyliśmy oficjalnie rodzinę. Razem prowadzimy gospodarstwo domowe, planujemy wspólną przyszłość, więc i finanse powinny być wspólne. W zasadzie tak mnie wychowano: oddzielne konto, a po co? Żeby facet mógł na boku cię zdradzać? Intercyza? Już rozwód zakładasz? Teraz wiem, iż popełniłam błąd. Wspólne konto to wymysł z czasów naszych rodziców, przeżytek i pętla na szyję.
Zaczęło się niewinnie
Nie zauważyłam zbytniej różnicy. Łatwej było choćby płacić za rachunki, skończyliśmy z tym 'oddawaniem' sobie połowy kasy za wynajem. Nie zwróciłam też uwagi na to, iż mąż co jakiś czas komentuje moje wydatki: wyjście do kosmetyczki, na paznokcie, zakup nowej sukienki. Początkowo odbierałam to jako niewinne żarty. Z czasem zaczęło mnie to drażnić.
Fakt faktem wydaję sporo na siebie, ale zawsze wychodziłam z założenia, iż skoro dobrze zarabiam, to mogę sobie pozwolić na trochę przyjemności. Także zawsze coś odkładam. Mój mąż jest bardzo oszczędny i nie lubi zbędnych wydatków. Niestety po ślubie okazało się, iż nasze definicje 'zbędnych wydatków' są nieco inne. Póki płaciłam za ubrania czy kosmetyki ze swojego konta, nie wnikał, ile wydaję. Teraz, na wspólnym wyciągu, wszystko ma rozpisane czarno na białym.
Moja fanaberia
Niewinne żarty i komentarze na temat 'moich' wydatków mocno się nasiliły po urodzeniu się dziecka. Mąż zaczął komentować niemalże każdą rzecz, którą zamawiam w internecie. Siedzę w domu, więc też jakoś nie szaleję z zakupami. Uważam jednocześnie, iż nie muszę sobie odmawiać kosmetyczki czy innych przyjemności.
Zaczynam się normalnie stresować zakupami, bo zaraz jest: 'coś ty znowu zamówiła?'. Łapię się na tym, iż automatycznie zaczynam się tłumaczyć. Teraz tak naprawdę to głównie wydatki na dziecko. Synek potrzebuje nowych śpiochów czy mydełka, a ja jak głupia uzasadniam wydatki.
Niby nie ma pretensji, ale zawsze musi rzucić jakiś komentarz. Na koncie są nasze pieniądze, zarobione przez każdego z nas, a ja czuję się jak darmozjad. Próbuję z nim rozmawiać, iż nie podobają mi się te komentarze. Mówię, iż moja pensja schodzi na konto i mam prawo do swoich przyjemności. On twierdzi, iż przecież niczego mi nie odmawia. Tymczasem ja się czuję jak małe dziecko, które ciągle ktoś sprawdza.
Pod ciągłym nadzorem
Ostatnio postawiłam sprawę jasno, iż jak nie przestanie komentować zakupów dla synka, to sam zacznie się tym zajmować. Nie wie, ile kosztują rzeczy dla dzieci. Nie docenia, iż staram się szukać promocji czy iż zdobywam rzeczy po dzieciach znajomych. Ale za to wydatki skrzętnie odnotowuje i dopytuje, czy nowa zabawka jest oby naprawdę potrzebna. A przecież nasze dziecko zasługuje także czasem na coś nowego.
Wiem, iż ceny w sklepach rosną, ale nie zarabiamy mało. To nie jest tak, iż nam na coś brakuje. Mamy oszczędności, których nie ruszamy i które stopniowo rosną. Więc nie wiem, skąd ta panika. Wiedziałam, iż jest oszczędny, ale to sknerstwo mnie dobija. Potwornie zaczynam żałować tego wspólnego konta. Trzeba było zostawić tak, jak było i założyć dodatkowe na wspólne wydatki, dom, wakacje i dziecko.
Wmówiono mi, iż wspólne życie to wspólna kasa. Teraz wiem, iż zrezygnowałam z własnej niezależności. Trzeba było zostać przy dwóch prywatnych kontach i założyć dodatkowe na wspólne wydatki. Nie popełnij tego błędu, co ja!".