Na początku nie zwróciłam na to uwagi. adekwatnie zwróciłam, ale wydawało mi się, iż jest to objawem troski i zainteresowania. Uważnie przyglądał się wszystkiemu co robiłam, uważnie słuchał co mówię, a potem krytykował. Niby było to wszystko powodowane troską, ale wtedy nie potrafiłam wyjrzeć poza tę fascynację, która niewątpliwie między nami była. Wcale nie pomagało to, iż jako najmłodsza (i najsłabsza) w rodzinie byłam ciągle pouczana, wyśmiewana i wyszydzana. Nic nigdy nie mogłam zrobić tak dobrze jak starsze ode mnie rodzeństwo. A to, iż robiłam dobrze, nikogo nie obchodziło, bo z definicji dobrze robić nie mogłam. Dotyczyło to także prac w obejściu. Pod nieobecność rodziców to ja wstawałam skoro świt, doglądałam inwentarza, a potem szykowałam śniadanie – dla wszystkich, którzy jeszcze spali. Oni szli do szkoły – ważnej. Koniec podstawówki, liceum. A ja? Byłam zaledwie w czwartej klasie, miałam 11 lat. Tak ma być i tyle.
Nie buntowałam się, bo czyż wyzbyte poczucia wartości dziecko może oponować? A i owszem, jeszcze dostawałam kuksańce, bo to owsianka się przypaliła, albo mleko czasem wykipiało. Bardzo źle się wtedy czułam i postanowiłam, iż nigdy więcej nie przypalę owsianki i nigdy już mleko mi nie wykipi. Kiedyś wyspowiadałam się z grzechu przypalenia owsianki. Aż tu kiedyś ksiądz zawitał do nas, Długo rozmawiał z mamą. A potem rozpętała się burza. Bo jak to kalać swoje gniazdo skarżeniem się do księdza? To, iż wcale się nie skarżyłam tylko wyznawałam grzechy, bo chciałam się poprawić, nic nikogo nie obchodziło. Gdybym była trochę starsza, to pewnie wyrzuciliby mnie z domu za taką niegodziwość. Niestety, nikt nie potrafił wyjść z tego diabelskiego koła, choć wszyscy chcieli dobrze. Może gdyby ksiądz mi wytłumaczył, iż przypalona owsianka to nie jest grzech, może gdyby wytłumaczył moim rodzicom ich obowiązek równego traktowania dzieci. A tak, wszyscy mieli dobre intencje, a wyszło tak jak wyszło. Moje skrzywienie i poczucie, iż muszę wyręczać wszystkich tylko się nasilało.
To nie ma się co potem dziwić, iż wybierając krytykanta jako swojego narzeczonego nie widziałam w tym nic złego. Tak po prostu było. Byłam przekonana, iż moja rodzina obarczając mnie nadmiarem i ponad wiek obowiązkami wykazywała troskę. A krytykując za wszystko próbowała mnie nauczyć. I nauczyła. Harowania za dwóch i poczucia winy za czyjeś lenistwo. Nie przeszkadzało mi to, iż mój chłopak za wszystko mnie sztorcował i wszystko poprawiał, bo przecież niczego nie potrafiłam zrobić dobrze. A w to akurat wierzyłam.
Zrozumiałam co jest nie tak gdy spotkałam jego rodzinę. W tej rodzinie wszyscy obcy byli źli, wszystkich się krytykowało, choćby samych siebie za plecami, a potem deklarowało się rodzinną miłość i bliskość. Taka forma sztyletowania wzajemnego jako bliska relacja.
I jak ten Szaweł spadłam z konia i przejrzałam. I zmieniłam to jak się sama widzę i pozwalam innym mnie traktować. Wyprostowałam się, podparłam zasadami i wartościami i już więcej nie pozwoliłam sobą pomiatać. Mam prawo żyć w prawdzie, bez drwin i szyderstw, harowania za dwóch i bycia obwinioną za nie moje przewinienia. I co najważniejsze, nic złego ze mną nie ma. W pełni należy mi się szacunek z racji samego istnienia.
MichalinkaToronto@gmail.com,
Zakopane, 29 października, 2025.






