Michalinka: Przed indykiem, po indyku Ile to już lat? Ile to już indorów?

goniec.net 1 tydzień temu

Indyki nie były mi całkiem obce. Mój ojciec je hodował. Jakoś tak z końcem lata wywoził je na targ. Wkładał je żywe, a było ich może tuzin – do takiej manualnej furki i ciągnął na targ. Moi bracia musieli mu pomagać, aby ptaszyska po drodze nie otworzyły klapy i wyfrunęły. Kiedyś te indyki tak zrobiły i wyfrunęły. Wróciły do domu. W nagrodę pożyły jeszcze trochę, aż ojciec znów nie wziął dnia wolnego z pracy. Na targu co roku wyczekiwała go biedna kobiecina (ponoć wielodzietna), bo ojciec zawsze na końcu dawał jej za darmo najmniejszego indyka, takiego, którego nikt nie chciał kupić. Płakałam nad tym indykiem, bo jako najmłodsza i najmniejsza widziałam w nim swój los: nikt mnie nie chce i w końcu trafiam do jakiejś obdartej biedoty.
Mnie, pomimo moich protestów, nie zabierano z indykami na targ. Mówiono, iż jestem za mała na taką długą drogę. Zrekompensowałam to sobie w życiu dorosłym, bo jako jedyna z rodziny chodziłam po górach. I to dużo!
Ale to czego najbardziej zazdrościłam braciom, to powrotu po udanej transakcji do domu. Ojciec w końcu miał dobry humor, a bracia nie musieli iść tylko jechali furką – tak jak wcześniej indyki. choćby po drodze gulgali jak te indyki wystawiając gardła ponad pokrywę. Nie przyszło im do głowy, iż to tak jakby zaproszenie wyroku z siekierą odrąbującą indyczy łeb? Zawsze byli jacyś tacy wolni w kojarzeniu.
Sprawa z indykami skończyła się ze śmiercią ojca na kopalni. Ta pani od tego biednego i ostatniego indyka, którego nikt nie chciał kupić, kiedyś mnie rozpoznała na deptaku jak wracałam ze szkoły (chodziłam wtedy już do liceum). Skąd wiedziała, kim jestem? Zaczepiła mnie i powiedziała, iż mój ojciec był bardzo dobrym i przystojnym mężczyzna. Znała go jeszcze sprzed wojny, z Francji. Przez lata całe czekała na niego na targu, aż w końcu ktoś jej powiedział, iż ten facet od indyków nie żyje. Wcale nie wyglądała na biedną wielodzietną kobietę. Raczej na biedną zżartą alkoholem pijaczkę, ze śladami dawnej urody na twarzy. Widywałam ją potem od czasu do czasu, pijaną w sztok, ale nie przyznawałam się do niej, bo to byłby okropny wstyd mieć taką znajomą.
A przecież. Skoro wiedziałam kim jest, to mogłam ją wypytać o ojca i o Francję. Mogłam zapytać skąd wiedziała, iż jestem córką Stefana? A mogłam się wtedy dowiedzieć więcej o prawdzie życia w tamtym mrocznym czasie. Mogłam się też dowiedzieć jakie losy zaprowadziły ją do tego poniemieckiego miasta? Mogłam, ale nie zrobiłam tego. Nie wykorzystałam chwili. Ten wzór już we mnie zaszczepiono: lepiej nie pytać, lepiej za dużo nie wiedzieć. Potem wyjechałam na studia do Krakowa. Kiedy wróciłam próbowałam odnaleźć swoje korzenie, ale już kilka z nich zostało. W rozwalającej się drewutni zostały zardzewiałe obręcze kół z furki.
Od tego czasu, aż do przyjazdu do Kanady, indyków nie jadałam. Nie chciałam wywoływać duchów czasu przeszłego, który niewyjaśniony i nieprzepracowany co jakiś czas powracał. Jak pilnie skrywane grzechy młodości. Niby zapomniane, ale co raz to podchodzące do gardła.
A indyki w Kanadzie na dzień Dziękczynienia? To już całkiem inna opowieść.

MichalinkaToronto@gmail.com, 9 pażdziernika, 2025

Idź do oryginalnego materiału