„Myśleliśmy, iż babcia pomoże z wnukami, ale zniszczyła nasz dom”
Historię, którą opowiem, usłyszałam od bliskiej znajomej. Jej rodzina to zwykła młoda para z dwójką małych dzieci: pięcioletnią Zosią i półtorarocznym Kacprem. Jak u wielu innych, wszystko toczyło się zwyczajnie: mama na urlopie wychowawczym, tata pracował. Żyli skromnie, ale szczęśliwie.
Aż finanse zaczęły się sypać.
Gdy Kacper skończył półtora roku, moja znajoma, Jagoda, postanowiła wrócić do pracy. Mąż, Piotr, starał się, ale jego zarobki ledwo starczały na najpotrzebniejsze. O niańce nie było mowy — usługi były zbyt drogie. Jedynym wyjściem wydawała się babcia — matka Piotra. Kobieta, pozornie, zgodziła się bez sprzeciwu. Wszyscy byli pewni: wnuki będą dla niej radością, a Jagoda wesprze domowy budżet.
Jagoda wychowała się w szacunku do starszych i choćby nie przyszło jej do głowy, iż babcia sobie nie poradzi. Przecież wychowała własnego syna na porządnego człowieka.
Ale wszystko potoczyło się inaczej.
Po kilku tygodniach babcia zaczęła narzekać: dzieci, jej zdaniem, były niewychowane, rozpieszczone, nie słuchały, robiły bałagan, a do tego źle jadły i biegały po domu. Codziennie dzwoniła do Jagody, skarżąc się, jak ciężko jej z nimi.
— Potrzebują twojej twardej ręki, źle je wychowujesz! — mówiła zirytowana teściowa. — A ja, przepraszam, nie jestem niańką. Mam swoje sprawy i zdrowie nie żelazne. Nie będę z nimi siedzieć codziennie.
Najgorsze było to, iż pewnego dnia zażądała „wolnego w środku tygodnia”. Jagoda osłupiała: ona i Piotr muszą pracować, być w biurach, a tu nagle babcia potrzebuje wypoczynku. Gdzie podziać dzieci? Nikogo to nie obchodziło.
Krytyka teściowej nie ograniczała się tylko do wnuków. Zaczęła narzucać swoje zasady w domu syna i synowej. Raz ręczniki wisiały nie tak, raz kołdra była „krzywo zasłana”, a garnki stały na złych półkach. Pewnego razu choćby przegarnęła ich pranie, tłumacząc, iż w tym domu wszystko musi być po jej myśli. Jagoda i Piotr początkowo znosili to w milczeniu, ale ich cierpliwość topniała z dnia na dzień.
Gdy Zosię w końcu przyjęto do przedszkola, Jagoda odetchnęła z ulgą. Został tylko Kacper, który, według prognoz, miał jeszcze rok czekać na miejsce. Ale decyzja już zapadła: teściowa nie będzie więcej pełnić roli niani. Jagoda ograniczyła kontakty do minimum. Telefony raz na dwa tygodnie, wnuki widywała nie częściej niż raz w miesiącu — i to bez szczególnego entuzjazmu z obu stron.
Tak, babcia pomogła w trudnym momencie, ale ciągłe pretensje, presja i próby „wychowywania wszystkich i wszystkiego” zerwały ostatnie nici zaufania między nimi. Jagoda wyznała mi, iż nie chce, by jej dzieci dorastały pod takim ciężarem. Sama wychowała się bez babcinych kazań i uważa, iż dzieciom potrzeba ciepła i miłości, nie krzyków i niezadowolenia.
Z zewnątrz może to wyglądać: niewdzięczna synowa. Ale gdy ktoś codziennie sądzi każdy twój krok, krytykuje byle szczegół i zamiast pomagać — tylko utrudnia życie, chcesz uciec. I nie wracać.
Czasem wydaje mi się, iż babcie i dziadkowie zapominają: wnuki to nie ich dzieci. Nie muszą ich wychowywać od zera, dzień w dzień. Są od miłości, od mądrych słów, od przytulania. Nie od zasad sprzed lat osiemdziesiątych, pełnych krzyku i wyrzutów.
Więc Jagoda postanowiła: lepiej radzić sobie samemu, choćby jeżeli to trudne, niż wpuścić z powrotem do domu człowieka, który swoją obecnością niszczy wszystko. I ja to rozumiem.
A ty co sądzisz — czy babcie powinny pomagać z wnukami codziennie, czy to jedynie ich dobra wola, której nie można wymuszać?