Dzisiaj jestem rozdarta. Chwilami mam wrażenie, iż żyję nie w rzeczywistości, ale w surrealistycznej sztuce. Mój syn, już dorosły mężczyzna, zachowuje się jak chłopiec, którym wciąż kierują inni. A moja synowa? Reżyseruje ich wspólne życie z zimną precyzją, podczas gdy ja stoję za kulisami – z portfelem w dłoni, zawsze gotowa do pomocy. Tyle iż sił mam coraz mniej, a cierpliwości wymagają coraz więcej.
Od samego początku żyli razem, jeszcze przed ślubem. Najpierw Tomek mieszkał ze mną, w moim domu, a jego Kasia wynajmowała pokój z koleżanką. Gdy zaczęli mówić o małżeństwie, wynajęli wspólne mieszkanie. Nie mieszałam się, nie narzucałam – niech budują swoje życie po swojemu. Pomagałam finansowo, gdy prosili. Nie jesteśmy bogaczami, ale rozumiałam – młodzi, trudny start, sama przez to przeszłam.
Ale tego nie pojmuję – ich decyzję, by teraz, właśnie teraz, mieć dziecko. Bez stabilnej pracy, bez własnego mieszkania, bez oszczędności. Za to z górnymi deklaracjami: „dziecko nie poczeka”, „zegar biologiczny tyka”, „po trzydziestce będzie za późno”. A Tomek? Kiwa głową, zgadza się bez cienia refleksji. Patrzę na niego i nie poznaję. Gdzie twój rozum, synu? Gdzie twoja dojrzała decyzja? Dlaczego znów pozwalasz, by ktoś inny wybierał za ciebie?
Pracuje, owszem, ale w takich miejscach, gdzie pensja spóźnia się miesiącami, a zwolnienie przychodzi nagle. Zmieniał pracę chyba z pięć razy. Zawsze coś – szefowie oszuści, firmy bankrutują. Kasia zarabia grosze. A do tego ciągle zmieniają mieszkanie. Sami jakoś sobie radzą, ale z niemowlęciem? Z przeprowadzkami, pakowaniem kartonów, płaczem w środku nocy? Kto to wytrzyma?
Próbowałam rozmawiać spokojnie. Niech najpierw staną na nogi, zgromadzą oszczędności, znajdą stabilność – potem dziecko. Nie. Decyzja zapadła. Ona „musi już teraz”. A Tomek jak zahipnotyzowany – „tak, kochanie”. Czyli ja mam przygotować się nie tylko na bycie babcią, ale i drugą matką dla tego dziecka? Pomagać – to oczywiste. Ale ja też nie jestem wiecznie młoda, nie mam nieograniczonych środków.
Co, jeżeli nie dadzą rady? Co, jeżeli po dwóch miesiącach zabraknie na czynsz, na pieluchy, na mleko? Kto zostanie z problemem? Oczywiście ja. Bo nie potrafiłabym odmówić własnemu dziecku i wnukowi. To mnie przeraża. Bo już teraz żyję na krawędzi – mam swoje rachunki, swoje zdrowie, swoje zmartwienia. Nie jestem ze stali.
A Kasia? Uśmiecha się, prawie beztrosko: „Jakoś to będzie”. To „jakoś” brzmi u niej lekko, jakby mówiła o wyjeździe za miasto, a nie o nowym życiu. A mnie ściska w żołądku – dlaczego nie pomyślą, nie przeliczą, nie przewidzą?
Nie jestem wrogiem dzieci. Marzę o wnukach. Chciałabym je przytulać, czytać im bajki, uczyć świata. Ale pragnę, by rosły w miłości, bezpieczeństwie, stabilności. Nie w chaosie i długach. Chcę, by mój wnuk nie czuł się ciężarem, by miał wszystko – od łóżeczka po ciepłe ubranka. By wiedział, iż rodzice dadzą radę. A nie iż wszystko trzyma się dzięki babci.
Patrzę na nich i myślę: gdyby odłożyli to choć na dwa lata – mogłoby być inaczej. Znaleźli lepszą pracę, odłożyli pieniądze, wynajęli porządne mieszkanie, może wzięli kredyt. Przecież można żyć rozsądnie, a nie „jakoś”? Ale w ich świecie najpierw skacze się w przepaść, a potem szuka spadochronu. I zawsze ktoś inny musi wyciągać z tarapatów.
Milczę. Wiem, iż moje słowa wpadną jednym uchem, wypadną drugim. A gdzieś głęboko już się przygotowuję. Na nieprzespane noce, na kolejne wydatki, na odpowiedzialność, której nie chcę, ale która pewnie na mnie spadnie. Bo gdy w rodzinie pojawia się dziecko, poświęcają się ci, którzy są starsi. Bo miłość to nie tylko euforia – to też ofiara. I to uparte, rozpaczliwe pragnienie, by ktoś w końcu w tej rodzinie dorósł.