Nauczycielka: „Tuż po 21 dostałam SMS-a od matki ucznia. Zdumiało mnie jej żądanie”

mamotoja.pl 2 godzin temu
Zdjęcie: Nauczycielka nie spodziewała się takiej wiadomości od matki ucznia. fot. AdobeStock/DimaBerlin


Dzień miałam wyjątkowo długi. Zostałam po lekcjach, bo przygotowywałam dekoracje na szkolną uroczystość. To było zaraz przed 11 listopada, przed apelem. Do domu wróciłam zmęczona, z bolącą głową i planem, iż wieczór spędzę bez zerkania w ekran.

Około 21:10 telefon jednak zawibrował. Zobaczyłam imię i nazwisko mamy jednego z moich drugoklasistów i pomyślałam, iż stało się coś poważnego. Otworzyłam wiadomość i… zamarłam.

Pisała mniej więcej: „Pani Aniu, mam taką sprawę. Młodszy synek się rozchorował, muszę iść rano z nim do przychodni. Nie mam jak odprowadzić jutro Stasia. Może podejdzie Pani rano do nas? Mieszka Pani przecież niedaleko. Proszę o potwierdzenie”.

Przeczytałam raz. Przeczytałam drugi. I przez cały czas nie wierzyłam, iż ta prośba jest na serio.

To jest praca, a nie dyspozycyjność 24/7

Od lat jestem nauczycielką, a rodziców uczniów lubię i szanuję. Z wieloma mam świetny kontakt, szanujemy swój czas, przestrzegamy granic, a dobro dzieci zawsze stawiamy na pierwszym miejscu. Ale żeby ktoś oczekiwał, iż wyjdę rano z domu, pójdę na inne osiedle i odprowadzę czyjeś dziecko do szkoły?

To nie była prośba typu „czy może Pani przypilnować na korytarzu?” albo „czy może Pani wysłać zadanie jeszcze raz?”. To było pełnoprawne żądanie prywatnej przysługi, która wykracza poza jakiekolwiek granice zawodowe.

Wieczór. Mój prywatny numer telefonu. I oczekiwanie, iż o 7:30 będę pod czyimś blokiem, trzymając za rękę ucznia, którego zadaniem jest po prostu dotrzeć do szkoły z rodzicem lub opiekunem.

Jestem nauczycielką, a nie prywatną opiekunką

Nie chciałam być niemiła. Rozumiem – choroba małego dziecka, stres, brak wsparcia. Pamiętam, jak moje nastolatki były maluchami. Ale to, iż mieszkam trzy ulice dalej, nie oznacza, iż można traktować mnie jak sąsiadkę, która wyświadczy przysługę, albo – co gorsza – jak darmową pomoc domową...

W odpowiedzi napisałam krótko: „Niestety nie mogę spełnić tej prośby. To wykracza poza moje obowiązki i czas pracy. Proszę poszukać innego rozwiązania”.

Następnego dnia Staś normalnie przyszedł do szkoły – z tatą. Czyli jednak dało się znaleźć inne wyjście.

Gdzie przebiega granica?

Ta sytuacja dała mi do myślenia. W naszej pracy coraz częściej mamy poczucie, iż niektórzy rodzice zaczynają traktować nauczycieli jak osoby dostępne całą dobę – od odpisywania na wiadomości o 22:00 po załatwianie prywatnych spraw ich rodzin.

A ja mam swoje życie. Swoje dzieci. Swoje obowiązki. Nie jestem w stanie – i nie chcę – być dostępna 24/7.

I na pewno nie mogę zastępować rodzica w tak podstawowej sprawie, jak odprowadzenie dziecka do szkoły.

Napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl

Zobacz także: Przykre, kto uczy dziś w szkołach. „Wiadomość od nauczycielki w Librusie mnie zażenowała”

Idź do oryginalnego materiału