Nie dzwoń już do mnie, mamo, jestem zajęta! wrzasnęłam do słuchawki. I mama już nie zadzwoniła
Nazywam się Weronika Kowalska i mieszkam w Sandomierzu, gdzie dzwonnica wyrasta z Wisły jak niemy wyrzut przeszłości. Tego dnia nie zapomnę do końca życia. Nie dzwoń już, mamo, nie mam czasu! wycedziłam przez zęby, gwałtownie odrzucając telefon. Wtedy myślałam, iż mam rację. Praca przygniatała mnie jak walec, terminy paliły się w rękach, nerwy były napięte do granic. Te wieczne telefony mamy Zjadłaś? Jak tam? Nie jesteś zmęczona? doprowadzały mnie do szału. Dusiłam się pod jej troską, brakowało mi powietrza, by po prostu żyć. Wtedy pragnęłam tylko jednego: ciszy.
I mama zamilkła. Nie zadzwoniła ani tego dnia, ani następnego, ani przez cały tydzień. Z początku choćby nie zauważyłam pogrążyłam się we własnym chaosie. Ta pustka wydawała się błogosławieństwem: nikt nie zadawał głupich pytań, nie przypominał, iż nie należę do siebie. Byłam wolna tak mi się zdawało. Minęły dwa tygodnie. Pewnego wieczoru, siedząc samotnie z kubkiem zimnej kawy, nagle uświadomiłam sobie: dlaczego jej głos nie rozbrzmiewa już w mojej głowie? Uraziła się? Dumna kobieta? pomyślałam, rzucając okiem na telefon. Brak połączeń, brak wiadomości. Pustka.
Westchnęlam i postanowiłam zadzwonić sama. Dzwonek rozbrzmiewał raz za razem, ale nikt nie odbierał. Oczywiście, teraz się obraziła i ignoruje mnie na złość burknęłam zirytowana. Następnego dnia spróbowałam jeszcze raz znów cisza. W piersi zaczął się kotłować lodowaty lęk. A jeżeli coś się stało? Przypomniały mi się jej słowa, wypowiedziane kiedyś cicho, z ciepłem: Zawsze będę przy tobie, gdy zechcesz porozmawiać. A jeżeli już nie może być przy mnie? Serce ścisnęło się z przerażenia.
Porzuciłam wszystko pracę, obowiązki, plany i pognałam do jej domu pod Sandomierzem, gdzie mieszkała od lat. Otwierając drzwi własnym kluczem, czułam, jak krew uderza mi do skroni. W środku panowała cisza martwa, przytłaczająca. Zawołałam: Mamo? głos mi zadrżał, ale nikt nie odpowiedział. Leżała na łóżku, z telefonem w zesztywniałych dłoniach. Zamknięte oczy, spokojna twarz, jakby tylko zasnęła. Ale wiedziałam jej już nie ma.
Na nocnym stoliku stała filiżanka herbaty zimna, nietknięta, jak symbol jej samotności. Obok leżał stary album. Otworzyłam go drżącymi palcami na pierwszej stronie moje dziecięce zdjęcie: ja, mała, tulę się do niej, a ona uśmiecha się, obejmując mnie. Łzy zasłoniły mi wzrok, w gardle stanął guz. Kiedy to się stało? Czy dzwoniła do mnie na koniec? Chciała się pożegnać? Chwyciłam jej telefon dłonie trzęsły się jak w febrze. Ostatni wybrany numer mój. Data ten sam dzień, gdy kazałam jej odejść z mojego życia. Usłuchała. Już nie zadzwoni.
Teraz to ja dzwonię. Codziennie, każdego wieczoru. Wybieram jej numer, nasłuchuję bez końca, łudząc się, iż usłyszę głos, który nigdy nie nadejdzie. Cisza w słuchawce rani bardziej niż nóż. Wyobrażam ją sobie samotną, ściskającą telefon, czekającą na moje słowa, a ja odepchnęłam ją brutalnie, bez litości. Praca, stres, sprawy wszystko, co wydawało się ważne, runęło w przepaść, zostawiając pustkę, której nic nie wypełni. Chciała tylko być przy mnie, a ja widziałam w tym ciężar. Teraz rozumiem: jej telefony były nicią, która nas łączyła, a ja sama ją zerwałam.
Chodzę po jej domu, dotykam rzeczy starego koca, wytartego kubka, albumu ze zdjęciami, na których jesteśmy szczęśliwe. Każdy drobiazg krzyczy o tym, co straciłam. Mama odeszła bez pożegnania, bo nie dałam jej szansy. Moje ostatnie słowa Nie dzwoń! stały się dla niej wyrokiem, a dla mnie przekleństwem. Krzyczę w pustkę, wołam ją, ale słyszę tylko echo własnej winy. Ona już nie zadzwoni, a ja nie przestanę z nadzieją, iż gdzieś, poza granicą życia, wybaczy. Ale cisza to moja wieczna odpowiedź, i z nią muszę żyć, dźwigając ten ból jak krzyż.