Nie może się dowiedzieć.
Kinga stała przed starym blokiem z wielkiej płyty, niezdolna nacisnąć guzik domofonu. W kieszeni płaszcza trzymała zmiętą kartkę z adresem, który wyciągnęła od wspólnych znajomych. Dwanaście lat… Minęło całe dwanaście lat od dnia, kiedy zostawiła swojego nowo narodzonego syna.
— Co ty robisz? — szepnęła do siebie. — Myślisz, iż czekają tam na ciebie z otwartymi ramionami?
Ale nogi jakby wrosły w asfalt. Nie mogła ani wyjść, ani wejść. W głowie wirowały wspomnienia tego strasznego dnia, kiedy to, dwudziestodwuletnia głupia dziewczyna, dała się ponieść emocjom i narobiła głupstw, których żałowała przez całe życie.
Jej były mąż, Marek, był klasycznym przykładem, jak nie wybierać partnera życiowego. Przystojny, czarujący, dowcipny — i kompletnie nieodpowiedzialny. Po ślubie okazało się, iż ma dwie pasje: alkohol i hazard. Mieszkanie, które rodzice Kingi podarowali im w prezencie ślubnym, zdołał przegrać w ciągu pół roku.
— Nie martw się, kotku — mówił, całując ją w czubek głowy. — Wszystko odzyskam, zobaczysz. Tym razem pech.
Kiedy Kinga dowiedziała się, iż jest w ciąży, Marek zniknął na trzy tygodnie. Wrócił poturbowany, nieogolony, z rozciętą wargą.
— Spłacałem dług — burknął na jej łzy. — Słuchaj, może odpuścimy to dziecko? Teraz nie czas.
To był ostatni gwóźdź do trumny ich małżeństwa. Kinga wniosła o rozwód, będąc w siódmym miesiącu. Rodzice ją wsparli, ale pod warunkiem — żadnego kontaktu z Markiem.
Poród był ciężki. Chłopiec urodził się wątły, lekarze walczyli o jego życie przez pierwsze dni. A potem, gdy kryzys minął, do sali wdarł się pijany Marek.
Ochrona wyprowadziła go, ale wrócił następnego dnia — trzeźwy, z kwiatami i zabawkami.
— Kinga, wybacz mi — mówił, klęcząc na szpitalnym korytarzu. — Zmienię się, przysięgam. Daj mi szansę.
Matka, która zawsze była przeciwko temu związkowi, urządziła prawdziwą awanturę.
— Albo zrezygnujesz z dziecka i wyjedziesz z nami do innego miasta, albo przestaniemy cię znać! — krzyczała. — Wybieraj — albo my, albo to pijackie nasienie!
Kinga miała dwadzieścia dwa lata. Właśnie przeszła trudny poród, rozwód, zdradę. Nie miała pracy, mieszkania, ani siły, by walczyć. I popełniła największy błąd w swoim życiu.
Przypominając sobie, jak matka Marka, Halina, zabierała malucha, Kinga poczuła, jak ściska ją w gardle. Kobieta patrzyła na nią z taką pogardą, iż chciała zapaść się pod ziemię.
— Podpisz tu — powiedziała sucho, podsuwając dokumenty. — I możesz iść.
Następne lata Kinga próbowała zapomnieć. Wyprowadziła się z rodzicami do Wrocławia, skończyła kursy księgowe, znalazła pracę. Potem rodzice zginęli w wypadku samochodowym, zostawiając jej małe mieszkanie i górę długów. Wychodziła na prostą, jak tylko mogła.
Życie osobiste nie układało się. Dwa razy próbowała zbudować związek, ale gdy dochodziło do rozmów o dzieciach, uciekała. Jak wytłumaczyć mężczyźnie, iż ma syna, którego porzuciła?
A potem, pół roku temu, usłyszała diagnozę. Operacja się udała, ale lekarz był szczery:
— Nie będzie pani już miała dzieci, Kingo. Przykro mi.
Wtedy zrozumiała — musi spróbować. Choćby go zobaczyć, upewnić się, iż wszystko w porządku.
Drzwi klatki otworzyły się gwałtownie, wyszedł z nich nastolatek w sportowej kurtce. Kinga zastygła. To był on — te same piwne oczy, ten sam uparty podbródek. Tylko nie niemowlę, a dwunastoletni chłopak.
— Kogoś pani szuka? — zapytał, przytrzymując drzwi.
— Ja… tak… to znaczy nie — wybełkotała.
Chłopak wzruszył ramionami i poszedł dalej. A ona stała i patrzyła za nim, niezdolna się ruszyć.
— Hej, Kuba! — krzyknął ktoś z placu zabaw. — Chodź szybciej, bo zaczynamy bez ciebie!
Kuba. Miał na imię Kuba. choćby tego nie wiedziała.
Kinga odwróciła się i odeszła, ale po kilku krokach zatrzymała się. Nie, tak nie można. Musi spróbować.
Wróciła i nacisnęła guzik domofonu. Z głośnika rozległ się znajomy głos:
— Kto tam?
— Halina? To… to Kinga. Mogę wejść?
Długa cisza. Potem kliknięcie zamka.
Mieszkanie prawie się nie zmieniło. Te same tapety, ten sam zapach — mieszanka waleriany i świeżego ciasta. Halina postarzała się, ale trzymała się prosto.
— Po co przyszłaś? — spytała bez wstępów.
— Chciałam… chciałam się dowiedzieć, jak on. Jak Kuba.
— Skąd wiesz, jak ma na imię?
— Właśnie widziałam go na dole. Wołali go koledzy.
Halina uśmiechnęła się drwiąco:
— No to chodź do kuchni. Skoro przyszłaś — porozmawiamy.
Przy herbacie wyszło wiele. Marek nigdy się nie poprawił. Pił, grał, wpadał w długi. Dwa lata temu znaleziono go martwego w bramie — albo serce nie wytrzymało, albo ktoś pomógł.
— Wychowywałam go sama — mówiła Halina. — Emerytura mała, ale jakoś dawaliśmy radę. Kuba to złoty chłopak — dobrze się uczy, chodzi na basen. Trener mówi, iż ma talent.
— A on… wie coś o mnie?
— Wie, iż mama zmarła przy porodzie. I nie waż się choćby myśleć, żeby mu cokolwiek mówić! — głos Haliny stał się twardy. — Swój wybór zrobiłaś dwanaście lat temu.
— Wiem. Nie chcę nic burzyć. Tylko… chciałam się upewnić, iż ma dobrze.
— A co byś zrobiła, gdyby było źle? — Halina patrzyła jej prosto w oczy. — Pojawiłabyś się jak zbawicielka?
Kinga milczała. Co mogła odpowiedzieć?
— Miałam raka — powiedziała nagle. — Wszystko wycięli. Dzieci już nie będzie. Pomyślałam…
— Że teraz możesz przypomnieć sobie o porzuconym synu? — dokończyła za nią Halina. — Nie, kochanie. Tak nie będzie.
— Mogę jakoś pomóc? Pieniędzmi?
— Pieniądze zawsze się przydadzą, to fakt. Ale nie od ciebie.