Nie potrzebuję go. Odmawiam jemu.

polregion.pl 8 godzin temu

Nie potrzebuję go. Odmawiam!

Dziewczyna siedziała przyścielona na łóżku, nogi przyciągnięte do klatki piersiowej, i drażliwie powtarzała:
Nie potrzebuję go, odmawiam. Chcę tylko Andrzeja, a on powiedział, iż nie chce dziecka. Więc i ja nie chcę go. Róbcie z nim, co chcecie mnie to nie obchodzi.

Dzieciątko moje! To barbarzyństwo, odmawiać własnemu potomstwu. choćby zwierzęta tak nie czynią wtrąciła kierowniczka oddziału.

Co zwierzęta robią, nie obchodzi mnie! Wypiszcie mnie natychmiast, bo jeżeli zostawię tu jeszcze chwilę, to naprawdę się rozgniewam wykrzyknęła dziewczyna, dopiero co wydała dziecko.

Ty, głupia dziewczyno, przebacz Boże! westchnęła Zofia, szefowa.

Jej doświadczenie podpowiadało, iż medycyna w tej sytuacji jest bezsilna. Tydzień temu przeniesiono tę kobietę ze szpitala rodzinnego na oddział pediatryczny. Skandaliczna, kłótliwa, odmawiała karmienia własnego malucha, choć namawiano ją nieustannie. Zgodziła się jedynie na odciąganie pokarmu, ale wtedy nie miała dokąd się udać.

Młoda lekarka, Marta, walczyła z Grażyną bezskutecznie. Grażyna nieustannie wybuchała histerią, a Marta tłumaczyła, iż to niebezpieczne dla dziecka. Grażyna zareagowała groźbą ucieczki. Marta wezwała Zofię, która spędziła kolejną godzinę, próbując przekonać nielogiczną matkę, iż musi wrócić do swojego chłopa, który nie poczeka.

Zofia nie zamierzała się poddawać po latach pracy widziała podobne matki. Mogła utrzymać Grażynę jeszcze trzy dni, dając jej czas na przemyślenie. Gdy usłyszała o trzech dniach, wpadła w szał.

Czy wy zwariowaliście? Andrzej już jest wściekły, bo to przeklęte dziecko, a wy mi jeszcze podpalacie drogę! jeżeli nie pojadę z nim na południe, to on zabierze Kasię.

Płacząc i krzycząc, oskarżała szpital o głupotę, iż Kasia tylko czeka, by wywieźć jej chłopa. Dziecko miało jej służyć jedynie jako wymówka do małżeństwa.

Zofia znów westchnęła, podała Grażynie nalegające lekarstwo z walerianą i ruszyła w stronę drzwi. Ordynator, milcząca dotąd, podążyła za nią.

W korytarzu zatrzymała się i szeptem zapytała:
Czy naprawdę wierzycie, iż dziecko będzie dobrze z taką matką? Czy można ją w ogóle nazwać matką?

Kochanie odparła Zofia co mamy zrobić? Inaczej trafi do domu dziecka, a potem do domu dziecka. Rodzina ma przynajmniej jakąś godność, zarówno jego, jak i twoją. Może porozmawiamy z rodzicami? To ich pierwszy wnuk. Ten chłopiec to przystojniak. Dowiedz się, gdzie mieszkają jego rodzice, muszę z nimi porozmawiać.

Grażyna uciekła tego samego dnia. Zofia zadzwoniła do rodziców chłopca nie chcieli z nią rozmawiać. Dwa dni później przyjechał ojciec mroczny, nieprzyjemny mężczyzna. Zofia zaproponowała mu obejrzenie dziecka.

To mnie nie interesuje odparł. Moja córka wyśle pismo o rezygnacji, a ja przekażę je swojemu kierowcy.

Zofia stanowczo odpowiedziała, iż to nie przejdzie, dziecko musi przyjść osobiście, bo nie wypisaliśmy go. Gdy usłyszał to, zdenerwował się, poczuł w sobie strach urzędników i wycofał się. Obiecał przyprowadzić żonę, niech ona się tym zajmie.

Następnego dnia pojawiła się bladą sukienką kobieta, usiadła na skraju krzesła i zaraz popłynęły łzy. Szeptała, iż to nieszczęście. Rodzice chłopca wyjechali za granicę, mają fortunę i wielkie plany, a tu takie dramaty. Dziecko płakało, a matka krzyczała, iż ​​nienawidzi tego malucha. Najpierw dzwoniła do rodziców, potem obiecała wyjechać za granicę, by go odnaleźć.

Będę z Andrzejem, niech cały świat się wali! wykrzyknęła, łkając.

Zofia westchnęła, podała walerianę i wyszła, licząc, iż babcia choć trochę się rozrudeje. Babcia wzruszyła się, ale to tylko pogorszyło sprawę. Patrzyła na małego w ramionach Zofii, szlochając, iż jest taki słodki. Chciałaby go wziąć, ale mąż zabronił, a córka nie chce. Kobieta wyciągnęła nowy chusteczkę i załamana ponownie płakała.

Zofia jedynie wymamrotała Mmm i kazała pielęgniarce podać walerianę, narzekając, iż z powodu takich głupstw brakuje środka uspokajającego.

Poszła do dyrektora, opowiedziała wszystko i zadeklarowała, iż zatrzyma dziecko w szpitalu. Dyrektor, dawniej świetny pediatra, po zobaczeniu maleństwa rozpromienił się: Co podajecie temu małemu? To mały twardziel, jak bułka! nazwał go Pączkiem, i tak przywarło im imię.

Pączek przebywał w oddziale kilka miesięcy. Matka przychodziła, grała, twierdziła, iż odkłada pieniądze na bilet, iż ma trop, gdzie jest jej chłopak. Wydawało się, iż przyzwyczaja się do malucha. On też się cieszył, poznawał otoczenie. Matka i babcia przychodziły, chętnie zabawiały dziecko, a przy wyjściu płakały, przepraszając córkę, iż kocha swojego chłopa jak szalona. Zofia uważała to za pożądanie, a nie miłość.

Mimo iż rodzice i babcia nie składali formalnych wniosków, nie zabierali dziecka. Zofia postanowiła poważnie porozmawiać, iż chłopiec zachorował, a ona w każdej wolnej chwili biegła do niego. Pączek stracił na wadze, był słaby, Marta nosiła go w ramionach, mówiąc, iż już nie jest pączkiem, a raczej naleśnikiem. Kilka dni później przybrał na wadze i znów stał się ulubieńcem oddziału, najwspanialszym przyjacielem Marty, której bransoletki w koralowym kolorze przyciągały jego małe rączki.

Pewnego dnia Grażyna dowiedziała się, iż jej chłopak poślubił kogoś innego. Wpadła w szał, krzycząc, iż wszyscy podpalają ich związek, iż nienawidzi tego dziecka. Gdyby go nie było, byłabym z Andrzejem i byłoby nam dobrze! wykrzykiwała, a potem podniosła pismo o rezygnacji i zostawiła je na biurku dyrektora.

Dyrektor wezwał Zofię. Gdy wróciła, spojrzała groźnie:
Wszystko! Pismo jest gotowe. Dyrektor kazał skierować je do domu dziecka. Co teraz?

Młoda ordynatorka zaczęła płakać. Zofia usiadła przy stole, zdjąła okulary i szorowała je w białym kitlu, mrucząc pod nosem. Wszyscy wiedzieli, iż gdy szefowa szoruje okulary, to znaczy, iż nerwy szaleją.

W tym momencie Pączek wesoło kręcił się w swojej kołysce. Pielęgniarka weszła, a on zawsze reagował radośnie na każdy ruch. Nagle zamilkł, spojrzał w stronę pielęgniarki, a jej oczy zaszkliły się łzami. Nie rozumiała, dlaczego płacze, dopóki nie usłyszała, iż matka podpisała rezygnację.

Zofia, rozgniewana, wtrąciła: Nie ma sensu wymyślać bajek. To tylko przesąd, przypadek.

Odrzucone dzieci czują, iż ich odrzucili. Czy to ich własne serca, czy anioły szepczą im smutne wieści, one zamilkają, starając się stać niewidzialne. Świat chce się ich pozbyć, wsunąć w szare placówki, mówić: Nie jesteś potrzebny.

Nie ważne, czy jesteś głodny, czy masz gorączkę nikt nie przeczyta ci bajki na dobranoc, nie otuli kołderką. Bez serca świat jest okrutny, rozdaje jednych, zabiera drugich. Biedne dziecko szuka odpowiedzi, dlaczego je odrzucono, co zrobiło źle. Nie ma odpowiedzi. Świat obojętny, bez sensu.

Jednak istnieje nadzieja. Może przypadkiem ktoś zauważy, iż w tym bezdusznym świecie jest dobro. Wierz, dziecko, w to, iż przyjdą lepsze dni.

Od tego momentu chłopiec leżał cicho w kołysce, nie uśmiechał się, patrzył poważnie w oczy. Marta próbowała go pocieszyć:

Pączku, chcesz trzymać się za rękę? Mam koralowe koraliki, pobawmy się.

Podawała mu rękę, uśmiechała się, ale on patrzył na nią z dystansu, nie ruszając się. W końcu wybuchła:

Zdradzamy go, rozumiesz? To nie jego wina, iż tak się stało! Nienawidzę!

Usiadła na krześle, trzymając głowę w kolanach, jęczała. Zofia podeszła, usiadła obok, głaskała ją po ramieniu:

Kochana, nie wiem, co zrobić. Płaczę za Pączkiem, Bogu się z tym nie podoba. Co teraz?

Nie będę czekać, będę działać odparła.

No to nie siedź, bo będziesz walić w ścianę. Nie przyjdzie ci to dziecko, nie ma szans, żebyś je adoptowała. Mieszkasz w akademiku, nie masz męża to już dwa argumenty, nie chcę cię słuchać.

Zofia przyznała: Ile miałam już takich Pączków w życiu? Nie policzę, Boże, ja przynajmniej chcę dać temu chłopcu szansę.

Zaczęła szukać mu rodziców najlepszych na świecie. Działała tak szczerze, iż choćby koleżanki z oddziału uwierzyły w jej misję. Angelowie nie przychodzą tylko z nieba, ale i w tej szpitalnej rzeczywistości. Pączek pomógł, zachorował na przeziębienie, ale nie można go wypisać. Zofia zażartowała: Po raz pierwszy w życiu cieszę się, iż dziecko jest chorym.

W końcu znalazła parę Annę i Leona. Mieli po trzydzieści lat, nie mieli własnych dzieci, od lat marzyli o potomku. Anna była delikatną kobietą z miękkim uśmiechem, Leon wysoki, muskularny, przypominający żołnierza, ale z czułym spojrzeniem. Dom ich był jasny i przytulny. Marta odetchnęła, bo musiała ich przekonać, iż Pączek pasuje.

Leona wydał się zdumiony, gdy zobaczył chłopca:

Przepraszam, ile ważył? spytał.

To nieistotne odparła Anna, rozbawiona.

Zofia wyjaśniła: Nie potrzebujemy danych, bo wygląda jak nasz mały Pączek.

Anna otworzyła drzwi, weszła pewnym krokiem. Pączek w szkle rozpadł się na czerwono, ręce drgnęły, a w oku pojawiła się mała łza. Spojrzał najpierw na Annę, potem na Leona, a w końcu, gdy ich oczy się spotkały, chwycił Anną za duży palec. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, mówiąc, iż to sprytny chłopiec.

Anna uśmiechnęła się, a Pączek lekko się uśmiechnął, piszcząc. Zofia zakrzyknęła:

Niech to będzie pierwsze spotkanie. Myślcie o tym w domu.

Anna, nie odwracając się, odrzekła:

Nie musimy się zastanawiać, już podjęliśmy decyzję.

Zofia zdziwiona spojrzała na Leona, który skinął głową:

Tak, zdecydowaliśmy się. Chcemy tego dziecka.

Anna przyłożyła rękę do ust, a Pączek mocno trzymał ich palce. Napięcie w pokoju było wyczuwalne.

Proszę, puść mnie poprosiła Anna, łagodnym tonem. Muszę wyjść, ale wrócę.

Pączek chwilę wahał się, po czym puścił palec, rozświetlony radosnym piskiem.

Zofia odparła: To odruch wrodzony. Zsunęła okulary, pocierając białym kitlem, nucąc pod nosem.

Dziękuję, Boże, iż pomogłeś.

W ten sposób Pączek znalazł nowy dom, a szpitalny korytarz wypełnił się echem nadziei, choć wciąż tliły się cienie przeszłych tragedii.

Idź do oryginalnego materiału