Już nie poznaję swojego syna… Jego żona zamienia jego życie w piekło.
Czasem mam wrażenie, iż tracę go – nie fizycznie, ale duchowo, emocjonalnie. Jakby gasł w oczach, zatracał siebie, swoją wolę, charakter. A wszystko przez kobietę, z którą żyje. Tę, która wydawała się taka pewna i godna zaufania, a okazała się… choćby nie wiem, jakiego słowa użyć, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Marcin ożenił się kilka lat temu. Miał już ponad trzydzieści lat, stabilną pracę, awansował w korporacji. Wtedy właśnie został dyrektorem w firmie logistycznej tu, w Poznaniu. Miał już syna z pierwszego małżeństwa i myślałam, iż drugą żonę wybierze szczególnie uważnie. No i z Karoliną wszystko potoczyło się szybko. Ona też była zajętą bizneswoman – miała sieć sklepów z ekologiczną żywnością, zawsze w biegu, wymagająca, bez zbędnych uczuć. Ale trzymałam się z boku. Najważniejsze, żeby jemu było dobrze.
Przed ślubem Karolina mieszkała z nami kilka miesięcy. Myślałam wtedy: twarda dziewczyna, nie papla bez sensu, w domu porządek. Marcin promieniał, mówił, iż znalazł tę jedyną. Ślub był skromny, ale pełen serca. Prezenty, toast, kwiaty. Potem wyprowadzili się do własnego mieszkania.
Po paru miesiącach Karolina oznajmiła nagle, iż „czas na dziecko”. Wiek – nie dziewczęcy, nie ma co zwlekać. Najpierw nie wychodziło, potem wyjechała z koleżanką na Maltę, a po powrocie rzuciła: „Jestem w ciąży”. Marcin się ucieszył, a ja poczułam dziwny niepokój. Ale znów – nie wtrącałam się.
Ciąża przebiegała ciężko. Karolina była rozdrażniona, wybuchowa. Raz płakała, raz krzyczała. Marcin dzwonił, pytał, czy to normalne, iż kobieta tak się zachowuje. Mówiłam – hormony, zdarza się. Myślałam, iż po porodzie się uspokoi.
Ale było tylko gorzej. W dzień wyjścia ze szpitala Marcin przyniósł jej ogromny bukiet. Ona, nie mówiąc słowa, wyrzuciła go do kosza przed wejściem. Spojrzałam wtedy na syna – stał załamany, z opuszczonymi ramionami. A ja nie wiedziałam, czy go przytulić, czy krzyczeć z bezsilności.
Potem zaczęła znikać „w sprawach”, zostawiając mi wnuka. Przyjeżdżałam, opiekowałam się malcem. W jej domu był idealny porządek, wszystko rozpisane co do minuty: karmienie, drzemka, spacery. Ale od niej – ani uśmiechu, ani podziękowania. Zawsze spięta, zimna, z jakimś ukrytym gniewem. Czułam się tam jak intruz. Choć pomagałam, starałam się.
Minął rok, potem drugi. Nic się nie zmieniło. Marcin stał się innym człowiekiem. Zmęczony, przygnieciony, jakby zgaszony. Próbowałam z nim rozmawiać, zbywał to zmęczeniem, aż w końcu wyznał: „Nie wiem, jak z nią żyć. Ona jest zawsze niezadowolona. Wszystko jej nie tak”. Próbował z nią rozmawiać, pytał, co się dzieje, jak może pomóc. W odpowiedzi – krzyki, groźby, iż „wyjedzie do rodziców, zabierze dziecko, a on go już nie zobaczy”.
Potem zaczęło się piekło. Karolina zabroniła mu jeździć w delegacje. „Ja nie jestem twoją niańką, to twoje dziecko – zajmuj się nim”. Marcin zrezygnował ze stanowiska dyrektora, przeszedł na pracę zdalną, dorabiał gdzieś na boku. Zarabiał połowę tego, co wcześniej. Karolina zaczęła mu wypominać, iż teraz jest „nikim” i „wisi na jej szyi”. A on przecież wszystko robił dla niej, dla rodziny.
Miesiąc temu zachorował. Grypa. Temperatura pod czterdziestkę. Poprosiłam, żeby przywieźli wnuka do mnie, żeby się nie zaraził. Karolina odmówiła. Przyjechałam mimo wszystko. Wchodzę – i mało nie padłam. Marcin z mokrym czołem, czerwonymi oczami mył podłogi i naczynia. A ona leżała na kanapie z telefonem i rzuciła tylko: „A co, ma się rozchorować? Ja też chodziłam do pracy z gorączką”.
Usiadłam w kuchni i po prostu płakałam. Mój syn – mężczyzna ze złotym sercem, inteligentny, dobry – stał się cieniem. Ona go łamie, wyciska, niszczy. A on wszystko znosi, wszystko wybacza. Nie wiem, co robić. Gadać z nim – nie słucha. Gadać z nią – bez sensu. Jest jak lodowaty głaz. Boję się, iż któregoś dnia po prostu pęknie. I stracę go… tym razem na zawsze.