Nie warto upominać się o akceptację

swidnik.pl 9 godzin temu
Bez wątpienia większość świdniczan kojarzy nazwisko Mariusza Kiryły. Niektórzy na pewno widzieli jego dzieła, wzięli udział w wernisażu lub prowadzonych przez niego zajęciach. 2025 rok jest dla artysty rokiem jubileuszowym. Mija bowiem 30 lat, odkąd mieszka w Świdniku, a także 45 lat, kiedy tworzy.

Jak wyglądały początki Pana pracy artystycznej?

Mariusz Kiryła: Sztuka od zawsze bardzo mnie pociągała. Lublin, jako początkowe miejsce zamieszkania, temu sprzyjał, chodziłem na wystawy organizowane w Zamku Lubelskim czy w Biurze Wystaw Artystycznych. Podjąłem naukę w liceum plastycznym mieszczącym się wtedy przy ul. Grodzkiej, czyli w jednej z najlepszych placówek w Polsce. Zawsze chodziłem swoimi ścieżkami, wyciągałem od nauczycieli i profesorów to, co było mi potrzebne. Lata mojej edukacji to tak zwany bunt młodzieżowy, a także ciągłe poszukiwania.

Stylu czy tematyki?

M.K.: Poszukiwanie inności oraz kolorów życia. Lata 70. to okres PRL, wszędzie wokół było szaro. Udawało nam się odnajdować tę inność w tak zwanych młodzieżowych ruchach kontestacyjnych. Poszukiwania dotyczyły nie tylko malarstwa, ale szeroko rozumianej kultury, a więc również muzyki, teatru i poezji.

Działał Pan aktywnie również w tych dziedzinach artystycznych, czy były one jedynie inspiracją do sztuki plastycznej?

M.K.: Można powiedzieć, iż to był styl życia i bycia. Zawsze było tak, iż ludzie z liceum plastycznego odbierani byli nieco… inaczej. Dziś młodzież rozpoczynając swoją edukację w liceum plastycznym nazywa się często artystami. To tak nie działa.

Do tego potrzeba pewnie lat doświadczenia?

M.K.: Tak, konieczne są lata pracy i praktyki. Z malarstwem jest tak, iż sam talent nie wystarczy. To naprawdę ciężka praca, nie tylko głową, ale też rękami. Przydaje się również znajomość chemii organicznej.

Rozwinie Pan tę myśl?

M.K.: Większość farb produkowana jest ze związków chemicznych, zawiera kadm czy chrom. Trzeba tę tematykę poznawać krok po kroku. Dziś to, czym przemysł zaopatruje artystów, to tak naprawdę imitacja – kolorów, materii; to coś sztucznego. Wystarczy zestawić ze sobą farbę akrylową z, powiedzmy, prawdziwym purpurowym kadmem. Jakość jest nieporównywalna.

Ulubiony styl artystyczny?

M.K.: Przez te 45 lat malowania przeszedłem przez wszystkie kierunki, począwszy od naturalizmu i realizmu. Poznawaliśmy je w liceum, trzeba było nauczyć się najpierw faktur, proporcji i światłocienia, których jeszcze do niedawna sam uczyłem młodych ludzi.

Prowadził Pan zajęcia plastyczne?

M.K.: Tak, choćby tu, w Świdniku. Miałem swoją pracownię w domu kultury, gdzie całoroczne zajęcia kończyły się plenerem organizowanym w maju bądź czerwcu. Tak się złożyło, iż trochę osób wyszło też z mojej pracowni. Na początku były to spotkania skierowane głównie do gimnazjalistów i licealistów, później pojawiły się osoby choćby po „sześćdziesiątce”. Z młodych jestem bardzo zadowolony, podam też przykłady kilku sukcesów. Jeden z chłopaków nie dość, iż skończył liceum plastyczne, to jeszcze wydział malarstwa i konserwacji na Akademii Sztuk Pięknych w Toruniu. Drugi młody chłopak, który przychodził do mnie na zajęcia przez pół roku, chciał tylko rysować. Miał jasno sprecyzowany cel, do którego dążył – dostać się na architekturę. Przez te sześć miesięcy nie miał łatwo (śmiech). Byłem wymagający. Jednak jego ciężka praca się opłaciła, właśnie kończy studia, a na egzaminie wstępnym miał najlepszy rysunek odręczny.

Nie da się nie zauważyć, iż sztuka sakralna zajmuje w Pana życiu ważne miejsce.

M.K.: Można powiedzieć, iż zacząłem 30 lat temu. Nie dlatego, iż byłem zmuszony, ale dlatego, iż miałem szansę zobaczyć obrazy wielkich mistrzów, kiedy bywałem w Paryżu. Również dzieła o tematyce sakralnej. Postanowiłem spróbować i okazało się, iż bardzo dobrze maluję ręce, zgodnie z anatomią. Jest bardzo wielu znakomitych artystów, ale tak naprawdę mało kto umiał malować ręce. Tworzę swoje autorskie obrazy, ale też kopie sakralne.

I to nie tylko na płótnie, ma Pan na swoim koncie również mozaikę, którą wielu świdniczan dobrze zna.

M.K.: Tak, spróbowałem i chyba się udało, bo mozaika już piąty czy szósty rok zdobi kościół pw. Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła. To było tak, iż poproszono mnie o namalowanie Matki Kościoła. Pomyślałem, iż skoro dzieło ma zdobić budynek na zewnątrz, to każdy obraz, bez względu na to, jak dobrymi materiałami zostanie namalowany, będzie narażony na niekorzystną pracę warunków atmosferycznych. Mozaika jest znacznie trwalsza, choćby złocenia z 24-karatowego złota pięknie świecą, nie nastąpiła żadna oksydacja.

Współpraca z parafią zaczęła się jednak nieco wcześniej.

M.K.: Tak naprawdę rozpoczęła się w momencie, kiedy sprowadziłem się do Świdnika. Na początku nie miałem swojej obecnej pracowni, a dzięki księdzu kanonikowi Tadeuszowi Nowakowi miałem swoje miejsce w dolnym kościele, całą salę. To tam odbywały się zajęcia w grupach, na które przychodzili nie tylko najmłodsi, ale również wiele osób dorosłych, w różnym wieku. Stawiałem martwą naturę, przyglądaliśmy się jej. Wszystko zaczyna się od tak zwanej anatomii poznania. Anatomii nie tylko w stosunku do człowieka, choć też, ale przede wszystkim w aspekcie konstrukcji, pionu i poziomu, proporcji czy perspektywy. Krótko mówiąc poznawaliśmy na początku wszystko, co jest potrzebne do wykonania dobrego rysunku. Trzeba pamiętać, iż nie wszystko odbywa się w granicach rysunku technicznego, bardzo ważne jest znalezienie przestrzeni. Nie tej w prawo i lewo, ale głębokości.

Wspomniał Pan o Francji.

M.K.: Bywam tam regularnie od 1990 roku, zdarzały się choćby trzy trzymiesięczne wizyty w ciągu roku. Po raz pierwszy pojechałem tam nie po to, żeby się uczyć, jak moi koledzy. Wiedziałem już wszystko w liceum, wręcz to niejeden nauczył się czegoś ode mnie. Pojechałem tam, by skonfrontować pewne rzeczy. Poznałem prawie całe malarstwo świata, przede wszystkim w takich muzeach, jak Museum de Louvre, Musée de l’Orangerie, Musée d’Orsay czy Centre Pompidou. Mogę długo wymieniać wielkich artystów, których prace niemal powąchałem, oglądając je z odległości pół metra – Alfred Sisley czy Gustave Courbet.

Jakie wystawy, w których brał Pan udział, budzą najlepsze wspomnienia?

M.K.: Na pewno wystawa zbiorowa w Paryżu, w 1994 roku. Wybrano wtedy około 50 artystów z całej okolicy, a wśród nich znalazłem się również ja. Zaznaczę, iż w samym Paryżu jest przecież około 200 tysięcy malarzy. Miło wspominam też moją pierwszą wystawę, która miała miejsce w 1987 roku w Garwolinie, a także wystawę, która odbyła się rok później w Pałacu Kultury i Nauki. Z tą garwolińską mam jeszcze kolejne dobre wspomnienie, ponieważ przyjechał na nią mój przyjaciel z Paryża, z którym szukaliśmy się przez kilka lat. Przywiózł mi wtedy farby oraz płótna. Sporo wystaw zrobiłem też w Świdniku, były lata, iż były to dwa wydarzenia w ciągu roku.

Plany na przyszłość?

M.K.: Ciągle malować. Na początku marca planuję wystawę prac w moim liceum. Myślę, iż to będzie jedna z moich ostatnich wystaw. Takie podsumowanie 45 lat pracy artystycznej. Miło jest spotkać się z ludźmi, z profesorami i nauczycielami, a także z kolegami z klasy. Mam jeszcze jedną refleksję. Jestem w takim wieku, iż zaakceptowałem fakt, iż i ja jestem w porządku, i świat jest w porządku. W młodości może i byłem buntownikiem, ale doszedłem w pewnym momencie do wniosku, iż świata nie zmienię. Jedyne co można zmienić, to siebie i swoje postrzeganie rzeczywistości. Narzekać też nie warto, trzeba po prostu robić swoje. Nie warto upominać się o akceptację. Dodam jeszcze, iż w ostatnim czasie inspiruje mnie Irlandia. Często tam jeżdżę, mam tam dzieci, wnuczkę. Inspirują mnie góry. Wystarczy oddalić się od miasta pięć czy dziesięć kilometrów, by wokół siebie mieć tylko i wyłącznie naturę. Niby jest to samotność, ale z drugiej strony szansa, by porozmawiać samemu ze sobą. Można spojrzeć na siebie z dystansu, taka głośna rozmowa jest bardzo terapeutyczna.

Piotr Ślęp

Idź do oryginalnego materiału