Tak rodzice chcą chronić zdrowie przedszkolaków
Z dużą dozą zdziwienia pisałam ostatnio o sytuacji w grupie przedszkolaków, do której chodzi córka mojej koleżanki. Zdziwiona byłam tym, iż rodzice wyrazili bunt wobec tego, jak pracują nauczycielki. A raczej tego, jak starają się pracować i dbać o zdrowie swoich podopiecznych. Chodziło bowiem o to, iż rodziców oburzył fakt, iż wychowawczynie w ciągu pobytu dzieci w placówce, wietrzą salę przedszkolną.
Niektórzy byli w pełni przekonani, iż to "zimne powietrze z dworu" jest powodem infekcji ich dzieci. To naprawdę interesujące zjawisko – im więcej wiemy o zdrowiu, tym bardziej wierzymy w mity. Z jednej strony rodzice z kupują witaminę D w kropelkach, suplementy "na odporność", syropy z czarnego bzu i probiotyki za miliony monet.
A z drugiej strony, gdy ktoś uchyli okno, reagują tak, jakby ktoś właśnie zamierzał przeprowadzić eksperyment medyczny na ich dzieciach. Bo przecież zimne powietrze zabija (spokojnie, to sarkazm)! Najlepiej trzymać dziecko w ciepełku, w sali, gdzie 25 maluchów przez kilka godzin dziennie oddycha tym samym powietrzem, w którym kaszlą, kichają, a także pocą się podczas zabaw ruchowych.
Dotleniony organizm mniej choruje, lepiej funkcjonuje, a mózg, któremu dostarczona jest odpowiednia ilość tlenu, lepiej pracuje i przyswaja wiedzę. Dodatkowo warto też wspomnieć, iż jednak regularne spacery i wdychanie świeżego powietrza sprawiają, iż układ odpornościowy lepiej pracuje i uczy się coraz lepiej odpierać drobnoustroje.
Dla mnie jako rodzica zawsze wyznacznikiem dbania o zdrowie dziecka były regularne spacery, ale również hartowanie dzieci. Być może dla kogoś, kto jest z pokolenia ciepłolubnych babci, wyznawczyń czapeczek u niemowlaków choćby wczesnym latem, będzie to kontrowersyjne.
Świeże powietrze = zdrowe dziecko
Przetestowałam jednak na swoim starszym dziecku, iż od zimnego i świeżego powietrza raczej wzmacnia się odporność, a nie zapada się na infekcje.
Nauczycielki przedszkolne właśnie po to wietrzą sale, żeby zniwelować ryzyko zachorowań. Nikt tu nie mówi, żeby narażać przedszkolaki na zimne podmuchy powietrza, kiedy spocone odpoczywają po zabawie na wykładzinie. Tu zwykle mowa jest o przewietrzeniu pomieszczenia wtedy, kiedy np. dzieci i tak wychodzą na spacer czy przedszkolny plac zabaw.
Nie rozumiem, skąd u rodziców sprzeciw dla tej praktyki. Przecież, jak powszechnie wiadomo z forów internetowych i grup rodzicielskich, to właśnie przeciąg, a nie bakterie, wirusy czy wspólne lizanie tej samej zabawki, jest głównym winowajcą wszystkich dziecięcych infekcji (przepraszam kolejny raz za sarkazm).
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż coś się nam pomyliło. Kiedyś – i wcale nie tak dawno temu – hartowanie dzieci było czymś zupełnie naturalnym. Nie dlatego, iż rodzice mieli więcej wiedzy, tylko dlatego, iż mieli w sobie mniej strachu.
Dzieci biegały po podwórku, chodziły w kaloszach po kałużach, wracały do domu z czerwonymi policzkami i zmarzniętymi rękami – i jakoś żyły. Dziś natomiast dziecko ma być cały czas w idealnych warunkach: nie za zimno, nie za ciepło, nie za mokro, nie za sucho. Tylko iż organizm, który nie ma szansy się z czymś zmierzyć, nie uczy się bronić.
Przystopujcie z tą nadopiekuńczością
Przedszkolna sala to mały ekosystem – kto był, ten wie. Dzieci uczą się tam nie tylko literek i piosenek, ale też życia wśród innych. Uczą się, iż czasem ktoś kichnie obok, iż można podzielić się kredką (a przy okazji i bakteriami), iż nie zawsze pachnie fiołkami. To wszystko część dojrzewania i budowania odporności – tej fizycznej i tej społecznej. Nie da się ich nauczyć w sterylnych warunkach.
Rozumiem, iż rodzic, widząc po raz kolejny katar u swojego dziecka, ma dość. Sama przez to przechodziłam – seria infekcji, niekończące się zwolnienia, kolejne antybiotyki. Ale dziś, z perspektywy czasu, wiem, iż to po prostu etap.
Etap, który trzeba przejść, żeby układ odpornościowy nauczył się działać. Nie pomoże w tym zamknięte okno, a już na pewno nie pomoże lęk. Pomaga za to świeże powietrze, spacer, sen, zdrowa dieta i spokojna głowa rodzica, który nie panikuje, słysząc lekki kaszel.
Czasem naprawdę wystarczy otworzyć okno – nie tylko w sali, ale i w głowie. Pozwolić, żeby trochę świeżego powietrza przewiało nasze rodzicielskie lęki. Bo jeżeli czegoś naprawdę potrzeba naszym dzieciom, to nie kolejnej warstwy ubrania, tylko rodziców, którzy wiedzą, iż troska to nie to samo co nadopiekuńczość.














