Z domu dziecka uratowała mnie macocha po śmierci ojca. Teraz chcę jej podziękować.
Moje życie w miasteczku Sosnówka było kiedyś pełne szczęścia: kochająca mama i tata, przytulny dom, dziecięcy śmiech. Ale tragedia podzieliła wszystko na „przed” i „po”. Mama zachorowała i odeszła, zostawiając mnie z tatą w pustce. Nie poradził sobie z żalem – zaczął pić, a niedługo butelka stała się jego jedyną pociechą. Nasze życie zamieniło się w koszmar, a ja, mały chłopiec, znalazłem się na krawędzi przepaści.
Lodówka była pusta, brakowało jedzenia. Chodziłem w podartych, brudnych ubraniach, a koledzy z klasy pokazywali na mnie palcami, szeptali za moimi plecami. Wstyd przygnał mnie do domu – przestałem chodzić do szkoły, bojąc się drwin. Sąsiedzi zauważyli, co się dzieje, i przygrożili tacie opieką społeczną. Pracownicy socjalni przyszli, i na jakiś czas ojciec wziął się w garść: gotował, sprzątał, próbował udawać normalność. Ale to była tylko maska. Pił jeszcze więcej, aż pewnego dnia w naszym domu pojawiła się nowa kobieta.
Nazywała się Krystyna. Ja, dziesięcioletny Karol, patrzyłem na nią z nieufnością. Jak tata mógł przyprowadzić kogoś do naszego domu po mamie? Ale rozumiałem: jeżeli się ożeni, opieka społeczna zostawi nas w spokoju. Tak Krystyna weszła w nasze życie i, ku mojemu zdziwieniu, okazała się dobrą osobą. Miała syna, Piotrka, w moim wieku, i gwałtownie się zaprzyjaźniliśmy. Tata wynajmował swoje mieszkanie, a my we czwórkę mieszkaliśmy w przestronnym mieszkaniu Krystyny. Wydawało się, iż życie się układa, i zacząłem wierzyć w lepsze jutro.
Ale szczęście okazało się kruche. Po dwóch miesiącach tata zmarł. Jego serce nie wytrzymało alkoholu i smutku. Zostałem sam, i świat się zawalił. Natychmiast po pogrzebie zabrano mnie do domu dziecka – tata i Krystyna nie zdążyli wziąć ślubu, więc nie była mi rodziną. Siedziałem w zimnym pokoju domu dziecka, wpatrując się przez okno, i czułem, jak nadzieja umiera. Wydawało mi się, iż jestem nikomu niepotrzebny, iż moje życie się skończyło.
Ale Krystyna mnie nie porzuciła. Codziennie przychodziła do domu dziecka, przynosiła mi słodycze, rozmawiała, przytulała. Walczyła o mnie, zbierała dokumenty do adopcji, biegała po urzędach. Nie wierzyłem, iż to możliwe – zbyt wiele razy mnie zawiedziono. Ale pewnego dnia wychowawczyni powiedziała: „Karol, pakuj się. Przyszła po ciebie mama”. Wyszedłem do bramy, zobaczyłem Krystynę i Piotrka, i łzy same popłynęły. Rzuciłem się w ich ramiona, ściskając tak mocno, jakbym bał się, iż znikną. Przez łzy po raz pierwszy nazwałem ją mamą i dziękowałem bez końca.
Powrót do domu był cudem. Znowu poczułem ciepło, bezpieczeństwo, miłość. Krystyna stała się dla mnie nie macochą, ale prawdziwą mamą – słowo „macocha” choćby nie chce przejść przez gardło. Dała mi rodzinę, dom, nadzieję, gdy byłem na skraju rozpaczy.
Lata minęły. Skończyłem szkołę, poszedłem na studia, zdobyłem dyplom i znalazłem pracę. Z Piotrkiem pozostaliśmy braćmi – nie z krwi, ale z ducha. Mamy swoje rodziny, ale nie zapominamy o Krystynie. Co weekend jeździmy do niej do Sosnówki, gdzie wita nas ulubionymi pierogami, ciepłymi uściskami i mądrymi radami. Cieszy się z naszych sukcesów i pociesza w trudnych chwilach. Patrzę na nią i nie przestaję dziękować losowi za taką mamę.
Krystyna uratowała mnie, gdy byłem nikomu niepotrzebny. Podarowała mi życie pełne miłości i sensu. Czasem myślę: co byłoby, gdyby po mnie nie przyszła? Czy dałbym radę sam? Jej czyn to dowód, iż prawdziwa rodzina nie opiera się na krwi, ale na sercu. Chcę jej powiedzieć: „Mamo, dziękuję za wszystko”. I niech cały świat wie, jaka jest wyjątkowa.