Przybyła w rodzinny dom najstarsza córka Jagoda. Z charakterem porywczym i wygórowanymi wymaganiami wobec narzeczonych nie wyszła za mąż i do trzydziestki zamieniła się w zgorzkniałą nienawiśniczkę mężczyzn taką żołądkową owrzaskę, koszmar w ludzkiej skórze.
Przybłuda rzuciła, jakby to były ostatnie słowa. Młodsza córka, Krysia, pulchna i wesoła, przyjęła to z rozbawionym uśmieszkiem. Matka milczała, ale po jej ponurej twarzy było widać, iż wnuczka nie zapadła jej w gust. Co mogło się spodobać? Jedyny syn, opoka i nadzieja rodzinny, po służbie w Wojsku przywiózł żonę. A tej, jak się okazało, nie było ani ojca, ani matki, ani pieniędzy. Nic. Czy wychowała się w domu dziecka, czy wśród krewnych, nie wiadomo. Paweł milczył, a potem żartował: nie martw się, mamo, zdobędziemy własne bogactwo. To ty rozmawiaj z nim, z tym niedorobem. Kogo przywiózł do domu? Może złodziejkę, oszusta. Kto wie, ilu już ich jest!
Od momentu, gdy przybyła do domu, Wiktoria Nikiticzka nie przespiała jednej nocy. W pół oka przysypiała. Czekała na jakieś wygibasy od nowej rodziny, kiedy zacznie grzebać w szafach. A córki podżegają: Mamo, schowaj cenne rzeczy wśród krewnych cokolwiek, futra, złoto. Bo co się stało, iż pewnego pięknego ranka obudzimy się, a wszystko zostanie w rozsypce!
A Paweł w ciągu miesiąca pożarł całą płeć: kogo w domu przywiózł! Gdzie były twoje oczy? Nie ma skóry, nie ma twarzy!
Nie ma co robić, trzeba żyć. Zaczęli żyć i przyjmować Przybłudę na swoje miejsce.
Dom bogaty, ogród trzydzieści arów, trzy świnie w zagrodzie, ptaki nie liczą się już. Cały trud, choćby dzień po dniu, nie da się wyrwać. Ale Przybłuda nie narzekała. Karmiła, dbała o świnie, gotowała, sprzątała w domu. Starała się przypodobać teściowej. Tylko jeżeli serce matki nie leży spokojnie, choćbyś się złotem wykładał, wszystko i tak będzie źle. Nienawidzoną synową, dręczoną rozżaleniem, od pierwszego dnia rzuciła, jakby odcięła:
Zawołaj mnie po imieniu i patronimicznie. Tak będzie lepiej. Mam już córki, a ty, jakbyś się starał, nie zostaniesz mi tak bliska jak własne dzieci.
Od tego czasu nazywała ją Wiktorią Nikiticzka, a sama matka nie używała imienia synowej. Trzeba było coś zrobić albo powiedzieć. Mówiła: Trzeba zrobić. I tyle. Nie było potrzeby ulegania. Za to nie pozwalała żadnej żonie wchodzić w niepotrzebne relacje. Każdy wątek wkładano w odpowiednie miejsce. Czasem matka musiała przytrzymać rozpruwające się córki. Nie dlatego, iż litowała Przybłudę, ale po to, by w domu panował porządek, a nie kłótnie. Zwłaszcza iż dziewczyna okazała się pracowita. Łapała się do wszystkiego. Nie była leniwa. Stopniowo matka zaczęła się otwierać, nie przyznając się tego samego.
Może życie się ułożyłoby, gdyby nie Paweł, co poszukiwał przygód.
A jaki mężczyzna wytrzyma, gdy od rana do wieczora dwa głosy krzyczą: Na kogo się ożeniłeś, na kogo się ożeniłeś. I tak Jagoda przedstawiła mu swoją przyjaciółkę, a potem się zrobiło, zamieszkało. Teściowe świętowały zwycięstwo: Teraz nienawidzona Przybłuda się posprząta. Matka milczała, a Przybłuda udawała, iż nic się nie stało, jedynie oczy wyschły, stały się melancholijne. I nagle, jak grzmot w jasnym niebie, dwie wiadomości: Przybłuda spodziewa się dziecka, a Paweł się z nią rozwodzi.
Nie może tak być rzekła matka do Pawła. Nie poślubiłam ci jej.
Ale jeżeli się ożeniłeś, żyj! Nie ma sensu narzekać. niedługo będziesz ojcem. jeżeli rozerwiesz rodzinę, wyrzucę cię z domu i nie będę cię znała. A Zuzanna będzie mieszkała tutaj.
Po raz pierwszy w całym życiu matka nazwała Przybłudę po imieniu. Siostry zamrzały. Paweł wpadł w furię, mówiąc, iż on jest mężczyzną i ma decydować. Matka położyła ręce na biodra i roześmiała się:
Jakiś mężczyzna? Ty dopiero w spodniach. Kiedy urodzisz dziecko, wyhodujesz je, wyedukujesz, wyprowadzisz w ludzi wtedy będziesz prawdziwym mężczyzną!
Matka nigdy nie bawiła się w słowa w kieszeni. A Paweł wciąż był przy matce!
Gdy miał zamiar coś zrobić zrobił. Odszedł z domu. Zuzanna została. Po wymaganym czasie urodziła dziewczynkę i nazwała ją Waruhi. Matka, gdy się o tym dowiedziała, nic nie powiedziała, ale widać było, iż cieszy się.
Na zewnątrz w domu nic się nie zmieniło, tylko Paweł zapomniał drogi do domu. Był obrażony. Matka, choć martwiła się, nie pokazywała tego. A wnuczkę pokochała. Rozpieszczała, kupowała prezenty, słodycze. Zuzanie jednak nie wybaczyła, iż straciła syna przez nią. Nigdy jednak nie skrytykowała jej słowem ani gestem.
Minęło dziesięć lat. Siostry wyszły za mąż, a w dużym domu zostały we trójkę: matka, Zuzanna i Waruhi. Paweł został żołnierzem i wyjechał z nową żoną na północ. Do Zuzanny podszedł emerytowany oficer, starszy od niej, po rozwodzie, zostawił jej mieszkanie, sam mieszkał w akademiku.
Pracował, dostawał emeryturę, był poważnym kandydatem. Zuzannie też się spodobał, ale gdzie go zaprowadziłaby? Do teściowej?!
Wyjaśniła mu wszystko, prosiła o wybaczenie i odeszła. A on, nie będąc głupcem, przyszedł do matki na pokłon: Wiktorio Nikiticzko, kocham Zuzannę, nie mogę bez niej żyć.
Matka nie drgnęła mięśniem.
Kochasz rzekła no cóż, zamieszkajcie i żyjcie razem.
Zamilkła i dodała:
Nie dam ci zabierać Waruhi z mieszkania. Tu zamieszkajcie. U mnie.
I tak mieszkali razem. Sąsiedzi mrugali oczami, rozmawiając o tym, jak szalona Wiktoria Nikiticzka wypędziła własnego syna z domu, a Przybłuda przyjęła chłopaka z humorem. Nie było inaczej leniwy nikt nie wiózł kości Wiktorii. Ona nie zwracała uwagi na plotki, nie rozmawiała z sąsiadkami, nie opowiadała o młodych, trzymała się dumnie i nieosiągalnie. Zuzanna urodziła Kasię. Matka nie mogła się radować z ukochanych wnuczek. Choć, czy Kasianka naprawdę jest wnuczką? Nie.
A cóż to za los!
Nagle nadeszła nieszczęśliwa choroba Zuzanny.
Mąż się załamał, przez chwilę choćby się upił. Matka po cichu, bez słów, wypłaciła wszystkie środki z konta i zawiozła Zuzannę do Warszawy. Przepisując leki, odwiedzając lekarzy nic nie pomogło.
Rankiem Zuzanna poczuła się lepiej i poprosiła matkę o rosół z kurczaka. Rozpromieniona matka natychmiast zabiła kurę, opłukała, ugotowała. Kiedy podniosła talerz, Zuzanna nie mogła go zjeść i po raz pierwszy popłakała. Matka, której nikt nigdy nie widział płaczącej, płakała razem z nią:
Co tak, córeczko, odchodzisz, gdy cię kochałam? Co robisz?
Potem uspokoiła się, otarła łzy i rzekła:
Nie martw się o dzieci, nie zginą.
Do końca nie wypowiadała już łez, siedziała obok, trzymała Zuzannę za rękę, delikatnie głaskała, jakby prosząc o przebaczenie za wszystko, co było między nimi.
Kolejne dziesięć lat minęło. Waruhi zaręczyła się. Przybyły Jagoda i Krysia, starsze, pogodne. Żadna z nich nie miała potomstwa. Zgromadziła się jakaś rodzina. Paweł przyjechał. Z żoną już się rozstał, upijał się mocno. Gdy zobaczył, jak piękna jest Waruhi, ucieszył się, iż ma taką wspaniałą córkę. Kiedy jednak usłyszał, iż córka nazywa ojca nie swoim, ale cudzym, zamknął się w gniewie i zwrócił się do matki z pretensjami:
To twoja wina, iż wpuściłaś tu obcego mężczyznę, niech sprząta. Nie ma tu dla niego miejsca. Ja jestem ojcem!
Matka posłuchała i odpowiedziała:
Nie, synu. Nie jesteś ojcem. Jak młody nosi spodnie, nie wyrosłeś jeszcze w mężczyznę.
Powiedziała, jakby zakończyła. Paweł nie wytrzymał takiego upokorzenia, spakował rzeczy i znów wyruszył w dal. Waruhi wyszła za mąż, urodziła syna i nazwała go Aleksanderem, na cześć przybranej ojczyzny. Babcię Waruhi pochowano w zeszłym roku obok Zuzanny.
Tak leżą w linii: synowa i teściowa. A pośród nich tej wiosny wyrosła brzoza. Skąd się wzięła, nikt nie wie. Nikt jej nie posadził. Przyszła znikąd. Może to ostatni pożegnalny gest Zuzanny, może ostatnie przeprosiny matki.



