Noc, gęstniejąca nad miastem, zdawała się przeczuwać tragedię. Ciężkie chmury wlekły się po niebie, jakby dźwigając brzemię niespełnionych nadziei i złamanych losów.

twojacena.pl 2 godzin temu

Noc, gęstniejąca nad miastem, zdawała się przeczuwać tragedię. Ciężkie chmury wlokły się po niebie, jakby dźwigając ciar, nie spełnionych nadziei i złamanych losów. Samochód sunął po mokrym asfalcie niczym duch, zostawiając za sobą smugę świateł i ciszę przeszywaną lękiem. Roman siedział za kierownicą, ściskając ją tak, jakby od tego zależało jego życie. Każdy wyboj odbijał się w jego kręgosłupie jak uderz młota nie fizyczne, ale duchowe, jakby sam los przypominał mu: nic nie będzie łatwe. W samochodzie panowała cisza, przerywana tylko nierównym oddechem Zosi obok. Opierała się na miejscu, jakby chciała uciec przed bólem, strachem i samą sobą. Jej dłoń spoczywała na brzuchu ogromnym, jakby nosiła w nim nie tylko dziecko, ale cały świat, który w każdej chwili mógł się zawalić. W jej oczach, wpatrzonych w szare, bez życia niebo za oknem, nie było światła. Tylko tęscnota. Głęboka, wszechogarniająca, jak zimny wiat, który przenika do szpiku kostnego. Nie strach. Nie ból. Właśnie tęscnota taka, jaka przychodzi, gdy człowiek wie, iż już po wsystkim, ale wciąż liczy na cud.

Romek jej głos był cienki jak pajęczyna, słabszy niż szelest wiatru w jesiennych liściach. Posłuchaj mnie. Proszę.

Skinął głową, nie odrygając wzroku od drogi, ale cały był w gotowości. Czując, iż to, co zaraz usłyszy, nie będzie prośbą, ale wyrok.

Obiecaj mi przełknęła ślinę, jakby próbując połknąć nie tylko ją, ale i sam strach. jeżeli coś pójdzie nie tak nie wiń jej. Naszej córeczki. Ona nic nie zrobiła. Po prostu się urodziła. Po prostu przyszła na świat. A ty ty musisz ją kochać. Za mnie. Za nas oboje.

Roman zacisnął zęby. Jego kostki pobielały, jakby trzymał się ostatniej deski ratunku w rozszalałym oceanie. Chciał krzyczeć, iż wszystko będzie dobrze, iż przeżyje, iż będą razem on, Zosia i ich córeczka w domu, który dla nich budował, z pokojem dziecięcym, lalkami i marzeniami. Ale słowa lekarza, wypowiedziane pół roku temu, wbijały się w jego pamięć jak nóż: Ciąża z twoją diagozą to jak gra w rosyjską ruletkę z pięcioma nabojami w kompoze. Szansa to jedna na sześć. I to nie jest żart. To śmierć. Pamiętał, jak drżały dłonie Zosi, gdy usłyszała diagnozę. Jak na niego patrzyła nie z rozpaczą, ale z błaganiem. Chcę tego, Romek. Chcę być mamą. Chcę, żeby nasza miłość pozostała na tym świecie. Że coś po nas zostało. Nie mógł powiedzieć nie. Nie dlatego, iż był słaby. Ale dlatego, iż kocha. Bezgranicznie. Całkowicie. I wierzył nie w medycynę, nie w szanse, ale w nią. W jej siłę, w jej światło, w jej wiarę, iż miłość jest silniejsza niż śmierć.

Zosiu szepnął, a jego głos drżał wrócimy do domu. Wszyscy troje. Przysięg. Nie puszczę cię. Bez względu na wszystko.

Mówił odważnie, ale w środku wszystko się w nim rozpadało. Każde słowo było próbą załatania pęknięć w duszy, które powiększały się z każdą minutą.

Gdy dotarli na ostry dyżur, desz smagał szyby, jakby niebo płakało za nimi. Pomógł jej wyjść, podtrzymując ją pod rękę, czując, jak drży nie z zimna, ale z przeczucia. Odwróciła się do niego, przycisnęła czoło do jego piersi i szepnęła:

Kocham cię, Romek. Bardziej niż życie. Bardziej niż wszystko na świecie. Wierzę w ciebie. Dasz radę. Jesteś silniejszy, niż myślisz.

To uścisnienie trwał tylko kilka sekund, ale wypaliło się w jego pamięci jak ostatnie światło przed wieczną ciemnością. Potem zabrano ją na noszach, a on został stąć w deszczu, przemoczony nie wodą, ale chłodem samotności. Pół godziny później pojawił się lekarz starszy mężczyzna z twarzą wykutą z kamienia, z oczami, w których dawno umarło wsystko poza zmęczeniem.

Sytuacja jest krytyczna powiedział bez wstępu, bez litości. Krzysznięcie krwi u twojej żony prawie zupełnie zawiodło. Walczymy, ale szanse są małe. Bardzo małe. Pozostało tylko wierzyć. Chociaż, szczerze mówiąc, w naszym zawodzie cuda się nie zdarzają.

Roman osunął się na schody przed wejściem do szpitala położniczego, jakby nogi nie chciały go już dłużej utrzymywać. Chłód kamienia przenikał przez spodnie, ale nic nie czuł. Czas zwolnił, rozciągnął się, stał się lepki jak smoła. Zerwał się, chodził tam i zami, ściskał pięści, w myślach uderzał głową w ścianę, modlił się nie do Boga, którego nie znał, ale do czegokolwiek, co mogło go usłyszeć: gwiazd, losu, samego wszechświata. Przyprowadź ją z powrotem. Zami weź mnie, tylko przyprowadź ją. Był gotów oddać wszystko pieniądze, biznes, życie żeby tylko ona przeżyła.

I wtedy, jakby znikąd, pojawiła się Kasia. Znała jego żonę od studiów, była jej przyjaciółką, pracował jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym. Miała krótkie, ciemne włosy, zmęczone oczy i zapach chloru zmieszany z niepokojem. Usiadła obok niego, nie pytając, ale wiedząc.

Jak ona?

Tylko pokręcił głową. Jego twarz była maską bólu.

Bardzo źle wyszeptał.

Kasia westchnęła nie ze współczuciem, ale z irytacją i nagle powiedziała:

Egoistka. Wiedział, na co się porywa. Wiedział, iż może odejść. A ty? Twoi rodzice? Jesteście tylko pionkami w jej grze?

Roman gwałtownie się odwrócił. Coś prymitywnego zapłonęło w jego oczach wściekłość, ból, niedowierzanie. Jak ona śmia? Jak mogła tak mówić o Zosi kobiecie, dla której on był gotów przenosić góry? Ale żal go oszołomiło. Nie znalazł słów. Uznał, iż to tylko zmęczenie, cynizm, który lekarze wypracowali, żeby przetrwać.

Wyjdźmy stąd powiedział Kasia, biorąc go za rękę. Siedzenie tu powoli doprowadza cię do obłędu. Chodź. Wypijemy. Prze

Idź do oryginalnego materiału