Było to kilkadziesiąt lat temu, ale do dzisiaj to pamiętam. Wsiadłem wraz z żoną do nocnego pociągu relacji Kołobrzeg - Warszawa, a po chwili do naszego pulmanowskiego przedziału dołączyła zwykła, szara, niepozorna kobieta w naszym mniej więcej wieku. Mówiła, iż jedzie do Malborka, gdzie na peronie miał ją odebrać dwudziestoparoletni na oko jej syn X. Żeby nie przespać stacji, zaczęła swoją opowieść. Oto ona. Może nie słowo w słowo, ale treść jej była następująca:
Kiedy mój jedynak po ukończeniu szkoły podstawowej dostał się do samochodówki w sąsiednim półmilionowym mieście, utraciłam z nim wszelki mentalny kontakt, chociaż przez cały czas mieszkaliśmy w tym samym mieszkaniu i żyliśmy razem. On wczesnym rankiem wychodził z domu i szedł na przystanek autobusowy, po czym wracał najczęściej bardzo późno - ja zajmowałam się pracą i codziennymi obowiązkami domowymi. X. jak zawsze zamykał się w swoim pokoju; w przejściach w korytarzu, w kuchni, w łazience czy w pokoju zamienialiśmy kilka kurtuazyjnych, nic nieznaczących słów, i na tym nasze rozmowy się kończyły. Ale nie trwało to długo...
Po paru tygodniach zorientowałam się, iż mój piętnastolatek w ogóle przestał jeździć do szkoły. Ja biegłam do pracy, a on w tym czasie spał do południa, a kiedy wracałam do domu, już go nie było... i szukajcie teraz wiatru w polu! Korzystając z mojego zwolnienia lekarskiego, pojechałam któregoś słotnego listopadowego dnia do jego samochodówki i tam w rozmowie z jego wychowawcą usłyszałam, iż nauczyciele nie mają żadnych zastrzeżeń do `tego ucznia`; `jest zdyscyplinowany, nie sprawia żadnych kłopotów wychowawczych`. Zdumiona tymi rewelacjami, zapytałam, jak jest z jego frekwencją na zajęciach w szkole, a on na to, iż `do dzisiaj pani syn nie opuścił żadnej lekcji`.
Szok!