Z cyklu „Wasze historie” przedstawiamy rozmowę z Teresą Sosnowską – Sybiraczką, harcerką, działaczką polonijną z Wiktorii. Wieloletnią członkinią Koła Przyjaciół Harcerstwa i Stowarzyszenia Polskich Sybiraków w Wiktorii.
W grudniu 2025 nakładem Muzeum i Archiwum Polonii Australijskiej zostaną wydane wspomnienia Teresy Sosnowskiej. Książka pt. „I tak było” ukaże się w dwujęzycznej, polsko-angielskiej, wersji językowej. Tłumaczenia publikacji na język angielski podjęły się Joanna Czochralska i Martyna Edwards, czyli córka i wnuczka Teresy Sosnowskiej. Promocję książki zaplanowano na 8 lutego 2026 roku, na godzinę 15:00 w Klubie Polskim w Albion.
Okładka książki I tak było Teresy Sosnowskiej, wydanej przez MAPAJustyna Tarnowska [J.T.]: Skąd pochodziła Pani rodzina?
Teresa Sosnowska [T.S.]: Moja rodzina mieszkała we wsi Żebry-Wybranowo, oddalonej o 12 kilometrów na południe od Łomży.
J.T.: W chwili wybuchu drugiej wojny światowej miała Pani 6 lat. Jak zapamiętała Pani ten okres?
T.S.: W 1939 roku mój ojciec został powołany do wojska. Walczył z Niemcami, cofając się na Wschód. Po zdradzieckim wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski, dostał się do niewoli bolszewickiej. Osadzono go w Kozielsku. Podczas transportu tacie udało się nabyć mundur/uniform kolejarski, który później uratował mu życie. Gdy w Kozielsku wzywany był na przesłuchania mówił, iż to jest pomyłka. Że nie jest oficerem, tylko kolejarzem. Rosjanie zaakceptowali tę argumentację i go wypuścili.
Pamiętam dzień, kiedy tata wrócił do domu. Siostra spostrzegła go przez okno. Wszyscy wybiegliśmy, żeby go powitać. Niestety, tata spędził z nami tylko tydzień.
J.T.: Co się stało później? Czy Rosjanie wrócili po Pani ojca?
T.S.: Sąsiad, wracający z pobliskiego Śniadowa, ostrzegł ojca, iż jest on na liście NKWD. Tej samej nocy ojciec zniknął. Od tamtego momentu mama nie zaznała spokoju. Każdej nocy enkawudziści na koniach objeżdżali nasze zabudowania. Pukali do okień. Budzili mamę i wypytywali ją – a choćby nas, dzieci – o ojca.
Szczególnie utkwił mi w pamięci jeden enkawudzista – rudy mężczyzna z płaskim nosem. W mojej dziecinnej wyobraźni wyglądał jak… krowa. Gdy pewnego razu mój 3,5-letni brat bawił sie patykami na podwórzu, mężczyzna ten (polski Żyd z Łomży) zapytał go: „gdzie Twój tatuś?”. A brat odpowiedział: „Żydzi zanieśli go do Żebrów na patykach”. Mężczyzna ten już więcej do nas nie przyjechał.
J.T.: Czy również Wam, Pani mamie i rodzeństwu, groziło niebezpieczeństwo?
T.S.: Mama spodziewała się, iż nas aresztują, bo w tamtym okresie wywozili wielu ludzi zamieszkałych we wschodniej Polsce. Ostrzegała mnie i mojego starszego brata Jerzego, iż jak następnym razem przyjdą do nas to iż musimy uciekać.
J.T.: Kiedy nastąpił ten dzień?
T.S.: 20 czerwca 1940 roku. Na Syberię zabrali mnie z mamą, siostrą Zofią, bratem Zenonem i starszą siostrą taty. Ciocia zgłosiła się do pomocy mamie w opiece nad nami. Jej wsparcie było bezcenne.
J.T.: Czy Pani starszy brat zdołał uciec?
T.S.: Jak zaczęło się rozjaśniać Jerzyk przyszedł do mamy i powiedział, iż już pójdzie. Mama położyła mu rękę na głowie i powiedzieła: „Z Bogiem, synu!” Widząc tę scenę, prawie zemdlałam.
Brat zdołał uciec do cioci Szawłowskiej, która mieszkała w Żebrach. Był czerwiec, więc pola były obsiane żytem i pszenicą, dając możliwość przemieszczania się miedzami. Gdy Jerzyk przyszedł do domu, ciotka – w obawie, iż enkawudziści będą go szukać – od razu wysłała go do dzieci, bawiących się nad jeziorem. Było to słuszne posunięcie. Enkawudziści nie znaleźli Jerzyka.
J.T.: Pani ojciec i brat Jerzy pozostali w Polsce.
T.S.: Tak. Po wojnie, brat Jerzy chodził do szkoły w Żebrach. Niestety wciąż był nękany przez enkawudzistów. Ciocia zdecydowała się go wysłać do siostry mojej mamy, która mieszkała w Zambrowie. Niestety sytuacja powtórzyła się i również tam narażony był na szykany. Ostatecznie tata zabrał go do siebie. Obaj zaangażowali się w walkę w Podziemiu. Mój ojciec, Kazimierz Żebrowski (ps. Bąk”, „Dziadek”, „Zwierzyński”), był ostatnim komendantem białostockiego Narodowego Zjednoczenia Wojskowego.
W 1949 roku ojciec przyjechał do wsi Mężenin, bo chciał odzyskać pożyczone pieniądze. Osoba, która miała oddać pieniądze pojechała do Śniadowa sprzedać cielaka. Niestety mężczyzna ten, podczas rozmowy z tajnym agentem, nieostrożnie zdradził miejsce pobytu mojego ojca. Zanim tata wrócił do wsi, stodoła w której się ukrywał była już otoczona.
Enkawudziści próbowali zaszantażować tatę, mówiąc iż jeżeli nie wyjdzie to podpalą stodołę. Tata i brat wycofali się na tyły stodoły i zaczęli biec do zagajnika. Niestety nie zdążyli. Podczas ucieczki brat został ranny. Słysząc krzyk syna, tata przybiegł do niego z powrotem. Następnie przeżegnał się i strzelił w głowę, najpierw Jerzykowi, a potem sobie.
Tata zawsze mówił, iż będzie walczył do ostatniej kuli. A ostatni kula jest dla niego. Nigdy nie chciał trafić do więzienia, bo wiedział, iż będą go tam źle traktowali. Nie chciał nikogo wydać.
W 2024 roku minęła 75. rocznica jego śmierci. Mój kuzyn powiadomił mnie o planach budowy pomnika dla ojca. Moim marzeniem jest pojechać do Polski i zobaczyć grób ojca.
Organizatorem i inicjatorem przedsięwzięcia był Związek Żołnierzy NSZ Okręg Łomża pod przewodnictwem Dariusza Sarnickiego. Budowę pomnika ufundowali mieszkańcy Śniadowa, Mężenina i okolic. Ja również wsparłam tę inicjatywę.
Przeczytaj o por. Kazimierzu Żebrowskim na stronie poświęconej Żołnierzom Wyklętym TUTAJ.
Komentarz:
Marzenie Pani Teresy o wyjeździe do Polski i zobaczeniu grobu ojca spełniło się w drugiej części 2024 roku. Wraz z córką i wnuczką wzięła udział w obchodach 75. rocznicy śmierci por. Kazimierza Żebrowskiego i jego syna Jerzego, które odbyły się w Łomży i okolicy w dniach 29 listopada – 2 grudnia 2024 roku. W niedzielę, 1 grudnia 2024, odsłonięto i poświęcono w Mężeninie pomnik poświęcony Żebrowskim. Relacja z wydarzenia znajduje się na stronie: https://muzeumzolnierzywykletych.pl/obchody-smierci-kazimierza-zebrowskiego-baka-i-jego-syna-jerzego/
O wizycie rodziny Żebrowskich w Muzeum Żołnierzy Wyklętych przeczytasz tutaj: https://muzeumzolnierzywykletych.pl/odwiedzila-nas-rodzina-kazimierza-zebrowskiego-baka/
J.T.: Wracając do historii Pani pobytu na Syberii, jak wyglądały tamtejsze realia życia?
T.S.: Pomimo słabego zdrowia, moja mama została skierowana do pracy przy wykopie rowów. Aby wykonać dzienny przydział, musiała wykopać metr sześcienny w twardej glinie. Miała trudności z wypełnieniem normy, a tylko wyrobienie normy gwarantowało możliwość zakupienia chleba. Jak na ironię losu te rowy wcale nie były potrzebne i trzeba było je potem zasypywać.
Jak już wcześniej wspominałam, opiekowała się nami ciocia. Aby nasza rodzina nie przymierała głodem, wraz z rodzeństwem często kradliśmy. Wykorzystywaliśmy ku temu wszystkie okazje. Gdy np. mama pracowała przy szuflowaniu zwiezionej z pola pszenicy, biegaliśmy tam w butach z cholewami, do których nasypywały się ziarna. W ten sposób mieliśmy w domu mąkę lub kaszę.
Innym razem, wraz ze Staszkiem Korytkowskim, naszym rówieśnikiem, zbieraliśmy ziarna słonecznika. Gdy jesienią zaczęli zwozić kapustę i kawony (arbuzy – przyp. JT), wdrapywaliśmy się na wozy i zrzucaliśmy warzywa. Czasami zdarzało nam się po prostu poprosić o kilka główek kapusty. Pamiętam, iż tej jesieni na Syberii udało nam się uzbierać ponad 40 sztuk. Nie udało nam jednak wszystkiego zjeść, bo trzeba było jechać na południe, do Uzbekistanu.
Byłam dobrym złodziejem, bo nie dawałam się złapać. A co ukradłam to zjadłam.
J.T.: Jak nazywało się miejsce, w którym mieszkaliście?
T.S.: Mieszliśmy w Kraju Ałtajskim, zlokalizowanym w południowej Syberii. Nasz sowchoz nazywał się XIII Października. Zakwaterowano nas w szkole, w schludnych warunkach, stąd też nie mieliśmy wszy. Jedynym mankamentem tej lokalizacji był brak wody – trzeba było ją kupować. Gdy dotarła do nas informacja, iż niedaleko jest rurociąg, z którego można brać wodę, nasza czwórka – Staszek, ja, Zosia i Zenek – z naczyniami szliśmy do tego rurociągu po wodę.
Po drodze mijaliśmy kołchoz. Na końcu tego kołchozu mieszkała jedna babuszka. Widzieliśmy ją wielokrotnie – stała oparta o płot, a jej głowę przykrywała chustka zawiązana pod brodą. Pewnego razu poprosiła nas, abyśmy przynieśli i jej wody. Za przysługę zapłaciła nam trzema marchewkami. Kolejnym razem otrzymaliśmy od niej dwie cebule.
Pamiętam, iż któregoś dnia zapytała nas, czy umiemy zachować tajemnicę. Wraz ze Staszkiem zapewniliśmy ją, iż oczywiście, iż umiemy. Zaprosiła nas wówczas do domu – biednej chatki z glinianą podłogą. Uprzedziła, iż nigdy nikomu nie możemy wyjawić naszej rozmowy. Obawiała się o swoje życie, bo jej syn był enkawudzistą. Zapytała, czy umiemy się modlić. Odpowiedzieliśmy, iż tak. Uklękliśmy i odmówiliśmy pacierz: Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario i Wierzę w Boga. Gdy wstaliśmy, zdziwiona zapytała: „tylko tyle?”. Patrzyła na nas, a z jej oczu płynęły łzy. Widząc jej rozczarowanie na stojąco odmówiliśmy jeszcze Aniele Boży.
J.T.: Czy babuszka modliła się z Wami?
T.S.: Tak. W pewnym momencie wyjęła spod siennika ikonę Matki Boskiej. Postawiła ją na łóżku i oparła o ścianę. Klęknęła i zaczęła się modlić. Wtedy po raz pierwszy widziałam, jak modlą się prawosławni. Modliła się bardzo długo. A potem szczerze dziękowała, iż mogła się z nami pomodlić. Pierwszy raz od kilku lat mogła pomodlić się z innymi ludźmi.
Ile razy wspomnę tę sytuację, wzruszam się. O tym zdarzeniu nie wspominałam bardzo długo. Wiele lat później, podczas jednego ze spotkań Sybiraków dzieliliśmy się historiami z czasów sybirackich, które najbardziej utkwiły w naszej pamięci. Spytałam swoją siostrę Zosię, czy możemy już o tym opowiedzieć. Siostra zapewniła mnie, iż chyba tak, bo ta babuszka już na pewno nie żyje.
J.T.: Czy jeszcze potem dane było Wam spotkać tę panią?
T.S.: Nie. Po wodę do rurociągu chodziliśmy dopóki nie spadł śnieg. W zimę, aby pozyskać wodę wystarczyło roztopić śnieg. Nie wiem, co się z nią stało. Była już starszą osobą, więc pewnie niedługo potem umarła.
J.T.: W sierpniu 1941 roku Stalin ogłosił amnestię dla Polaków. Jak potoczyły się Wasze dalsze losy?
T.S.: Z Kraju Ałtajskiego, zlokalizowanego na południe od Nowosybirska, wyjechaliśmy w kierunku miejscowości Gorchakovo. Podróż pociągiem trwała kilka tygodni. Pociąg przejeżdżał kilkukrotnie przez Taszkent. Dowieziono nas do stacji Gorchakovo, a następnie przewieziono do kołchozu Czwarty Zjazd (ros. Четвертый съезд).
Do Uzbekistanu jechaliśmy z kuzynami ze strony mojego ojca, którzy zapłacili za naszą podróż. Co ciekawe, ludzie z północnych terenów nie musieli płacić za podróż.
Gorchakovo w Uzbekistanie (1942). Teresa ma 9 lat, Zosia 6, a Zenuś 4. To jest pierwsze zdjęcie po deportacji rodziny. Obuwie, które dzieci mają na stopach, są zrobione z materiału, ponieważ nie było dostępnych butów. Mama Teresy starała się zrobić zdjęcia, żeby móc wysłać je do swojego męża, który wciąż był w Polsce. Zdjęcie zostało zrobione tuż przed wybuchem epidemii tyfusuJ.T.: Jak wyglądało życie w Uzbekistanie?
T.S.: Mieszkaliśmy razem z lokalną uzbecką ludnością, która w tamtym regionie trudniła się uprawą bawełny (nazywanej „białym złotem” Uzbekistanu – przyp. JT). Były to rządowe plantacje. Aby nas przyjąć, gospodarze – chadziaje – opróżnili część swojego domu, kibitki (inaczej nazywanej także jurtą). Był to typowy budynek wybudowany z plecionego chrustu umocnionego gliną, którego dach pokryty był słomą. W jednej izbie mieszkali gospodarze, w drugiej (dawnym chlewiku) – nasza rodzina, troje kuzynów i młody chłopak, znajomy kuzynów.
Mama pracowała przy zbiorach bawełny. My jako dzieci bawiliśmy się całymi dniami, a kiedy nadarzyła się okazja kradliśmy np. suszone owoce.
Nasi gospodarze mieli wielbłąda, osła i kozy, które dawały mleko. Wokół ich domu kwitły drzewa owocowe i uprawiano jakieś warzywa.
J.T.: Uzbecy i Polacy pod jednym dachem – proszę opowiedzieć o różnicach kulturowych, które zobserwowaliście.
T.S.: Pewnego razu mama poprosiła gospodarzy, aby z ławy na której suszono owoce zrobiono dla nas łóżko. Gospodarze zdziwili się na prośbę mamy, bowiem w tamtej kulturze spano na podłodze.
Druga rzecz, która zadziwiła Uzbeków to był piec z kominem. Stryjek Bronek wraz ze swoim znajomym zbudowali piec, na którym mogliśmy gotować jedzenie. Dzięki kominowi, który wychodził na zewnątrz, pomieszczenie nie było zadymione. Wynalazek ten stał się lokalną atrakcją – nasi gospodarze zapraszali sąsiadów, aby przychodzili zobaczyć to cudo. Uzbecy gotowali na otwartym ogniu, co powodowało, iż chaty były zadymione.
Gdy na Nowy Rok urodziło się gospodarzom dziecko, mogliśmy obserwować interesujące obrzędy religijne. Przez trzy kolejne dni, chatę odwiedzał duchowny, aby modlić się nad dzieckiem. Ściany w chatach były cienkie, więc udało nam zrobić małą dziurę, przez którą obserwowaliśmy tę ceremonię.
J.T.: Jak wyglądała historia wyjazdu Państwa rodziny z Gorczakowa?
T.S.: W 1942 roku stryj Bronek wstąpił do wojska. Zanim jeszcze odjechał do garnizonu, odwiózł swoją starszą siostrę do szpitala, gdyż zachorowała na tyfus. Z racji na fakt, iż tylko rodziny wojskowych mogły wyjeżdżać zagranicę, zdecydował się zarejestrować mamę i nas jako swoją żonę i dzieci (mama miała wtedy 39 lat, a stryj 24 lata).
Gdy mama dowiedziała się, iż odchodzi transport zagranicę z Gorczakowa, poprosiła naszego gospodarza, aby zawiózł nas na stację. Nasz dobytek załadowaliśmy na wielbłąda oraz na dwukołowy wóz (arbę) zaprzegnięty do osła. W ramach zapłaty za przysługę mama dała mu burkę – wełniany męski płaszcz. Żona gospodarza była zachwycona podarunkiem – chodziła wokół męża, mlaskała z zadowolenia i głaskała płaszcz podszyty kożuchem. Dodatkowo, gospodarze dostali worki samodziałowe, zrobione samodzielnie na krosnach, które przywieźliśmy jeszcze z Polski.
J.T.: Gdzie zakwaterowano Was w oczekiwaniu na dalszy transport?
T.S.: W Gorczakowie stacjonowało wojsko polskie. Na potrzeby zwiezionych zewsząd Polaków ustawiono białe namioty na niewielkim wzgórzu. Żołnierze trzy razy dziennie chodzili na posiłki do kuchni żołnierskiej. Pamiętam, iż idąc na jedzenie, pięknie śpiewali.
Cywilom przysługiwał jeden posiłek dziennie. Wieczorem jedno dziecko na rodzinę szło po miskę gęstej zupy. Aby dostać nieco więcej zupy, zabierałam swoje rodzeństwo i ustawiałam je nieco dalej w kolejce. W ten sposób przynosiliśmy do domu trzy miski gęstej zupy – dla mnie bardzo smacznej – które łączyliśmy z jedną porcją rzadkiej zupy, którą dostawała mama. W ten sposób każdy z nas mógł zjeść przyzwoitą porcję treściwej zupy.
J.T.: A co się stało z Pani ciocią?
T.S.: W obozowiskupanował tyfus. Na tę chorobę zachorowały moja siostra oraz obie ciocie. Wszystkie trzy zostały zabrane do szpitala. Niedługo potem i my zachorowaliśmy i musieliśmy być hospitalizowani. Gdy wróciliśmy ze szpitala, namiotów już nie było. Na miejscu spotkaliśmy, jak dobrze pamiętam, panią Korytkowską, która wynajętą od Uzbeków kibitką zabrała nas do siebie.
J.T.: Jak doszło do tego, iż trafiliście do sierocińca w Ferganie?
T.S.: Pewnego razu mama spotkała znajomego swojego męża. Oficer, widząc ją w złym stanie – mama była osłabiona po chorobie – powiedział, iż nie da sobie rady z dziećmi i iż powinna oddać nas do sierocińca. Tak też zrobiła. Niestety ulokowali nas w rosyjskim sierocińcu w mieście Fergana, znacznie oddalonym od Gorczakowa. W sierocińcu było czysto i dawali jeść. W trójkę spaliśmy na jednym łóżku, bo nie było wystarczającej liczby łóżek.
W okresie pobytu w Ferganie moje rodzeństwo zachorowało: siostra na malarię, a brat na krwawą dyzenterię (czerwonkę). Oboje trafili do szpitala. Nie chciałam być sama, więc poszłam do naszej opieknki Wery i poprosiłam ją o możliwość wyjechania do brata, który przebywał w innym szpitalu. Zgodziła się i dołączyłam do niego.
J.T.: W 1942 roku wywożono Polaków z Rosji.
T.S.: Mama dowiedziała się, iż odchodzą transporty zagranicę, więc chciała nas odebrać. Niestety nie pozwalali. Gdy zbliżał się ostatni transport, mama pokonała wszelkie przeciwności losu i dotarła do szpitala, aby nas stamtąd wykraść. Gdy pytałam ją, jak tego dokonała, powiedziała: „Dziecko, nie chcę o tym myśleć, a tym bardziej mówić”. I nigdy nie opowiedziała nam tej historii.
Do Gorczakowa podwiózł nas na arbie pewien Uzbek. Potem szliśmy na piechotę. Szczęśliwie zdążyliśmy na transport. Pociągiem osobowym pojechaliśmy do Krasnowodzka. Po drodze wjechał w nas duży pociąg towarowy. Pierwsze cztery wagony, w których jechał sierociniec, zostały uszkodzone. Wiele osób zginęło lub zostało rannych. Do stacji docelowej dojechaliśmy pociągiem towarowym.
J.T.: Z Krasnowodzka wyruszyliście w drogę do Iranu.
T.S.: Tak. Na okręt czekaliśmy na plaży. Pamiętam, iż był upał. Przypłynęliśmy do Pahlavi, miasta portowego w północnym Iranie.
Początkowo mieszkaliśmy na plaży, w szałasach – domkach bez ścian, krytych dużymi liścmi. Wokół każdego posłania kopaliśmy rowy na wodę, aby w sytuacji deszczu woda mogła odpłynąć dalej, niewlewając się do szałasu.
Zdarzało się, iż gdy rano szłam do ubikacji, widziałam wielu ludzi leżących na piasku. Myślałam, iż leżą tak ze zmęczenia. Byli oni jednak martwi. Ludzie umierali z wyczerpania, chorób i głodu.
Po jakimś czasie zabrali do łaźni, gdzie nas umyli, odwszawili, ścieli włosy. Od Polonii amerykańskiej otrzymaliśmy nowe ubrania. Pamiętam sukienkę, którą dostałam. Była trochę za ciasna i wełniana. Na ciepłą pogodę nie był to najlepszy strój. Zakwaterowano nas na krótki okres w namiotach.
J.T.: Czy w Pahlevi Wasza rodzina była w komplecie?
T.S.: Nie. Jak tylko dotarliśmy do Iranu, ciocię Wincentę i brata, którzy byli bardzo chorzy, zawieźli bezpośrednio do szpitala. Brat był bardzo osłabiony po dezynterii.
J.T.: Jaki był kolejny przystanek?
T.S.: Teheran. Zabrali nas tam półciężarówkami. Droga do najbliższego miasta Kazwin (per. Qazvin) była niebezpieczna i wiodła przez tereny górskie. Z jednej strony drogi były wysokie góry, a z drugiej – stromy stok. Persowie bali się tamtędy jeździeć, więc dla kurażu przed trasą pili alkohol. Nie wiem, czy to była prawda, ale słyszałam, iż jeden samochód transportujący ludzi spadł w tę przepaść.
Po noclegu w Kazwinie, ruszyliśmy w dalszą drogę – już po płaskim terenie – do Teheranu.
Mieszkaliśmy w pierwszym z pięciu obozów. W piątym obozie znajdował się szpital, gdzie przez jakiś czas leżeli ciocia i mój brat Zenek. Z racji na poważny stan zdrowia zdecydowano się przenieść ich do amerykańskiego szpitala w Teheranie. Odwiedziłam ich tylko raz, mama – kilka razy. Nie mieliśmy pieniędzy, aby kupować im jedzenie. Zenek jednak kilka razy został poczęstowany owocami przez życzliwe osoby.
Ciocia niestety zmarła. Pochowalśmy ją na cmentarzu, znajdującym się obok naszego obozu. Brat szczęśliwie wyzdrowiał. Lekarka na pożegnanie powiedziała mamie, iż Zenka uratowało miłosierdzie Boże i łzy matki.
Pamiętam, iż po powrocie do obozu, mama postawiła Zenka na pryczy, żeby go obmyć. Jego skóra była ciemna i tak przeźroczysta, iż było widać każdą kosteczkę. Pamiętam, iż patrzyłam się na niego i płakałam.
J.T.: Teheran był tylko przystankiem do Afryki.
T.S.: Tak. Gdy nastała zima, ze śnieżnego Teheranu przewieźli nas do upalnego Ahwazu. Podróż pociągiem była długa i wiodła przez 120 tuneli wydrążonych w skałach. Następnie skierowano nas to portu w Abadanie, skąd okrętem popłynęliśmy w stronę kontynentu afrykańskiego.
Podczas krótkiego pobytu w Mombasie w Kenii po raz pierwszy zobaczyliśmy czarnoskórych ludzi, którzy byli wysocy i mieli pomalowane na czerwono włosy. Podążając na południe, trafiliśmy do Beiry w Kongu Belgijskim, a stamtąd pociągiem przyjechaliśmy – przez Salisbury, Bulawajo i Livingstne – do Lusaki, stolicy Rodezji Północnej (obecnie Zambia). W Lusace spędziliśmy pięć lat.
Jak uchodźcy wojenni zaczęli odnajdować swoich bliskich i łączyć się ponownie po powojennej rozłące, zaczęto likwidować obozy. Przewieźli nas wtedy do Tanganiki (obecnie Tanzania), położonej we Wschodniej Afryce. Tam spędziliśmy kolejne dwa lata. Obóz znajdował się pod Górą Meru (drugi co do wysokości – po Kilimandżaro – szczyt Tanzanii 4566 m n.p.m. – przyp. JT).
J.T.: Jak wyglądała edukacja polskich dzieci w Afryce?
T.S.: Pamiętam pierwszą polską szkołę w Lusace. Było to nietypowe miejsce, bo zlokalizowane pod drzewem. Nauczycielka rozdawała nam kawałki gazety, z których uczyliśmy się czytać. Pisania uczyliśmy się, siedząc na kamieniach i kreśląc litery na piasku. Potem Wojsko Polskie na Bliskim Wschodzie wydrukowało książki, które wraz z zeszytami i ołówkami przysłano nam do obozu. Podarowane książki i ołówki bardzo szanowaliśmy, aby móc przekazać je innym dzieciom.
Edukację w Afryce rozpoczęłam od klasy pierwszej, ale gwałtownie przeniesiono mnie do klasy drugiej, bowiem w Polsce prawie skończyłam pierwszą klasę szkoły powszechnej. Umiałam już czytać i pisać. Naukę kontynuowałam do klasy piątej. Kierowniczka szkoły zdecydowała, iż mogę przeskoczyć szóstą klasę i zdawać do gimnazjum.
Znalazłam bardzo fajną młodą dziewczynę, Walę, która pomogła mi przygotować się do egzaminu. Na korepetycjach nauczyłam się wszystkiego, co było wymagane w szóstej klasie, aby zdać do gimnazjum.
Pamiętam nauczyciela, pana Polkowskiego, który nadzorował egzamin. Przy części z matematyki, zostałam sama, bo pozostali uczniowie szybciej poradzili sobie z rozwiązywaniem zadań. Patrzyłam się na zeszyt, próbując rozwiązać ostatnie zadanie. Pan Polkowski podszedł do mnie i powiedział: „Co tak się przyglądasz? To jest najłatwiesze pytanie”. Spojrzałam na swoją pracę – rzeczywiście większość rozwiązanych zadań była trudniejsza. Chwilę pomyśłam i dokończyłam swoją pracę. Dzięki niemu zdałam egzamin z matematyki.
J.T.: Do gimnazjum chodziła Pani w Tangerze.
T.S.: Tak. Powiem tylko, iż z obawy przed nauczycielem łaciny, zamiast gimnazjum ogólnokształcącego wybrałam dwuletnie gimnazjum krawieckie. Nauka w gimnazjum krawieckim dzieliła się na sesje poranną, podczas której nauczano przedmiotów ogólnokształcących i teoretycznie warszatu krawieckiego oraz popołudniową sesję praktyczną. Zajęć było sporo, więc pozostawało kilka przestrzeni na dodatkowe aktywności.
Umiejętności krawieckie przydały mi się, gdy już miałam dzieci i mogłam uszyć im ubrania.
J.T.: Kto uczył w polskich szkołach?
T.S.: Było tylko kilku wykształconych nauczycieli. Reszta osób to byli wolontariusze, którzy mieli inne wykształcenie kierunkowe.
W Lusace była jedna nauczycielka, która miała ukończone jedynie 7 lat szkoły podstawowej. Jednak jej charyzma i oddanie były powszechnie doceniane. Uczyła pierwszą i drugą klasę.
W gimnazjum mieliśmy nauczyciela matematyki – z wykształcenia sędziego. Chociaż wiedzę miał ogromną, niezbyt dobrze radził sobie z jej przekazywaniem.
J.T.: Czy oprócz szkoły prowadzone były dodatkowe aktywności?
T.S.: W Lusace należałam do dziecięcej grupy tanecznej, którą prowadziła pani Irka. Potem dołączyłam do harcerstwa.
J.T.: Kiedy przybyła Pani do Australii?
T.S.: Mama chciała jechać do Kanady, bo mieszkała tam kuzynka taty. Kanada leżała także bliżej Polski, gdzie przez cały czas pozostawał mój tata, walcząc w Podziemiu. Wszyscy chcieliśmy się z nim zobaczyć.
Dzięki interwencji cioci mieliśmy odpowiednie papiery, które przysłała nam do Tangeru. Chociaż byliśmy już przyjęci na listę wyjazdową do Australii, mama poszła do urzędu kanadyjskiego, aby dopełnić wszelkich formalności, które umożliwiłyby nam wyjazd do Kanady. Niestety została bardzo niemile potraktowana przez urzędniczkę a nasza rodzina nie została zakwalifikowana do wyjazdu.
J.T.: Pozostała Australia.
T.S.: Tak. Australia przyjęła nas tylko dlatego, iż dwoje dorosłych osób, mama i ja (miałam już 17 lat), mogło podpisać dwuletni kontrakt pracowniczy. Moje młodsze rodzeństwo, siostra Zosia i brat Zenek, mogło z nami również przyjechać.
Do portu Fremantle w Zachodniej Australii przybyliśmy 10 lutego 1950 roku. Naszą grupę rozdzielono do dwóch obozów dla imigrantów – Northam i Cunderdin, zlokalizowanych w głębi lądu na wschód od Perth. Naszą rodzinę umieszczono w Cunderdin, mieście oddalonym od Perth o 160 kilometrów.
Cunderdin w Australii Zachodniej (1950). Od lewej: Teresa (ma 17 lat), Władysława, Zenek (12) i Zosia (14). To zdjęcie zostało zrobione w obozie dla osób przesiedlonych, gdzie Teresa przez kilka tygodni pracowała w kuchni. Siostry mają na sobie ubrania uszyte przez Teresę w gimnazjum krawieckim w Tengerze.Ta fotografia jest szczególna, ponieważ był to ostatni raz, gdy rodzina była razem. Kolejne 2 lata spędzili zdala od siebie: Teresa musiała odpracować dwuletni kontrakt w Cunderdin, Zosia została wysłana do szkoły w Geraldton, a Zenek trafił do sierocińca w Perth. Wszyscy bardzo cierpieli z powodu rozłąki
J.T.: Gdzie Pani pracowała?
T.S.: Na początku pracowałam jako służąca u zamożnych ludzi w Cunderdin. Początkowo mama pracowała w obozowej kuchni w Cunderdin, zaś po przyjeździe do Perth – sprzątała biura.
Po blisko dwóch latach pracy w Cunderdin, zdecydowałam się przyjechałać do Perth w poszukiwaniu mieszkania dla naszej czwórki. Udało mi się znaleźć pewne lokum. Prawdę powiedziawszy było one okropne, ale cieszyliśmy się, iż możemy mieszkać razem.
J.T.: Czy trudno było znaleźć mieszkanie?
T.S.: Tak. W latach 50. ubiegłego stulecia był problem z wynajmem. Australijczycy nie chcieli wynajmować całym mieszkań, ale jedynie pokój w miejscu, gdzie sami mieszkali. Dowiedziałam się jednak o pewnym polskim Żydzie, który posiadał budynki ze sklepami z frontu, a z tyłu z mieszkalnymi lokalami. Wynajęliśmy jeden z tych pokojów i mieszkaliśmy tam przez rok. Kuchnia, łazienka i ubikacja były wspólne dla wszystkich lokatorów. Potem przeprowadzaliśmy się jeszcze kilkukrotnie.
J.T.: Jakie były Wasze początki na antypodach? Co było najtrudniejsze?
T.S.: Po przyjeździe do Australii raczej nie byłam zdziwiona tym, co zobaczyłam. Doświadczenie mieszkania w wieku krajach pozwoliło mi poznać różne kultury i obyczaje. Zaskoczyło mnie jedynie to, jak Australijczycy byli negatywnie ustosunkowani do migrantów. Wspomniamy problem z wynajmem mieszkań był jedną z oznak niechęci. Z czasem jednak przyzwyczali się do imigrantów.
J.T.: Czy miała Pani szansę nauki i zdobycia zawodu?
T.S.: Po przeprowadzce z Cunderdin do Perth pracowałam jako kelnerka. Równocześnie uczęszczałam na kurs stenograficzny, który umożliwił mi potem podjęcie pracy w biurze.
W Melbourne kontynuowałam pracę biurową. Przez pierwsze cztery lata pracowałam jako kasjerska w sklepie katolickim. Kolejne ponad 20 lat przepracowałam w księgowości i jako telefonistka w firmie motoryzacyjnej Toyota. Moją ostatnią pracą było sprzątanie domów.
J.T.: Kiedy poznała Pani męża?
T.S.: Kazimierza poznałam w 1953 roku. Zapoznała nas ze sobą moja bliska koleżanka. Jak się potem okazało on również był w obozie w Afryce.
J.T.: Przeszedł podobną drogę, co Pani?
T.S.: Tak. Kazimierz został wywieziony z mamą i dwoma starszymi braćmi pierwszym transportem, 10 lutego 1940 roku. Skierowano ich do Archanielska. Jak jechali na południe, ich matka wyszła na chwilę z pociągu szukać chleba. Gdy wróciła okazało się, iż pociąg z jej synami już odjechał. Po przyjeździe do Uzbekistanu najstarszy brat wstąpił do wojska, a średni do junaków. Niestety niedługo potem zmarli.
Mąż do Afryki dotarł sam. Tutaj właśnie udało mu się odnaleźć matkę.
Teść za służbę w wojsku dostał przydział ziemi na Polesiu. Po wybuchu wojny zdecydował się jednak – wraz z innymi sąsiadami – wyjechać do Warszawy. Wracając z Warszawy niestety zaginął. Rodzina nigdy nie dowiedziała się, co się z nim stało.
J.T.: Wracając do wątku Pani rodziny: kiedy zdecydowaliście się przeprowadzić do Melbourne?
T.S.: Wszystko zaczęło się od wakacyjnego wyjazdu mojej siostry do koleżanki z Sydney. W drodze powrotnej siostra zatrzymała się w Melbourne, aby spotkać się z kilkoma naszymi kolegami z Afryki. Podczas tej wizyty spotkała swojego przyszłego męża – Jerzego Nadachowskiego. Po powrocie do Perth poinformowała nas, iż wychodzi za mąż. Choć ślub siostry odbył się w Perth, młoda para zdecydowała się osiedlić w Melbourne.
Również mój brat postanowić związać swoją przyszłość ze stolicą Wiktorii. Gdy jeszcze studiował w Perth, nie za bardzo mieliśmy środki finansowe, aby go utrzymać. Nasza mama chorowała i nie była w stanie pracować. Brat chciał i mógł pracować, ale nie mógł znaleźć pracy. Przystał więc na propozycję mojej siostry i wyjechał do Melbourne, gdzie pracy było w bród. Zdecydował się również kontynuować naukę. Ostatecznie udało mu się zrobić dwa dyplomy, w tym jeden korepondecyjnie na Uniwersytecie Zachodniej Australii. W Melbourne poznał swoją przyszłą żonę. W 1965 roku przyjechaliśmy na ich ślub.
Podczas pobytu w Melbourne rozejrzeliśmy się po okolicy i zdecydowaliśmy się tutaj przeprowadzić. Był to adekwatny moment na przeprowadzkę, bo dzieci były jeszcze małe, a najstarsza córka niedługo miała zacząć gimnazjum. Do Melbourne przenieśliśmy się w 1966 roku.
J.T.: Jak z perspektywy lat ocenia Pani tę decyzję?
T.S.: Była to dobra decyzja. Po pierwsze, przeprowadzka umożliwiła nam bycie razem. W Zachodniej Australii mąż pracował w Collie, mieście kopalnianym oddalonym od Perth o 200 km.
Po drugie, Melbourne umożliwiło naszym dzieciom zdobyć dobre wykształcenie, w tym ukończyć studia wyższe.
J.T.: W jakiej dzielnicy zamieszkaliście?
T.S.: Początkowo mieszkaliśmy niedaleko mojego rodzeństwa w północno-wschodniej dzielnicy Rosanna. Plac kupiliśmy za 1,400 funtów. Dom budowaliśmy prawie samodzielnie. Mąż przy pomocy mojego brata i naszych dzieci (z wielkim zaangażowaniem) wykonali większość prac budowlanych. Do położenia instalacji elektrycznej i hydraulicznej zamówiliśmy specjalistów. Dom był duży, piętrowy.
W Rosannie spędziliśmy 24 lata. Razem z nami mieszkała moja teściowa. Dom musieliśmy sprzedać i przeprowadzić się w inne miejsce. w tej chwili mieszkamy u najmłodszej córki w Macleod, oddalonego o 20 km od Essendon.
J.T.: Czego nauczyła Panią Australia i Australijczycy?
T.S.: Kląć porządnie po angielsku (śmiech). Wydaje mi się, iż wszystko, co wiem nauczyłam się przez kontakt z Polakami.
J.T.: Co dała Pani Australia?
T.S.: Bezpieczeństwo. Tutaj zaczęłam czuć się wreszcie bezpiecznie.
J.T.: Czy Pani dzieci i wnuki czują przywiązanie do polskich korzeni?
T.S.: Tak. Trójka moich dzieci zna historię naszej rodziny. Mają podstawową znajomość języka polskiego. Wnuki także wykazują zainteresowanie i co rusz pytanią o historie rodzinne.
J.T.: Czy dane było Pani odwiedzić Polskę i rodzinne strony?
T.S.: W Polsce byłam dwukrotnie. Podczas pierwszej podróży, w której towarzyszyła mi najstarsza wnuczka, odwiedziliśmy ciocię w Kanadzie, zwiedziliśmy Londyn, a w Polsce spotkałyśmy się z rodziną. Miałam szansę odwiedzić różne miejsca, również to, gdzie zginął mój ojciec.
Drugi raz poleciałam do Polski w 2010 roku. Wzięłam udział w VIII Światowym Zlocie ZHP „Twierdza” w Zegrzu nad Narwią, na który przybyli polscy harcerze z całego świata m.in. z Ameryki, Kanady, Litwy, Kazachstanu i Australii. Po zlocie zostałam jeszcze na kilka tygodni w Polsce. Dane mi było zwiedzilić m.in. Gdańsk, Gdynię, Elbląg, ale żałuję, iż nie zobaczyłam zachodniej Polski.
Odwiedziny Świątyni Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie podczas Światowego Zlotu ZHP w Zegrzu nad Narwią (2010). Od lewej: Jola Pietrzyk (Londyn), Teresa Sosnowska (Melbourne), Halina Pietrzak (Melbourne), Małgorzata Żuchowska (Melbourne)J.T.: Czy kiedykolwiek rozważała Pani powrót do Polski?
T.S.: Nigdy. Turystycznie oczywiście, iż chciałam odwiedzać Polskę. Pomimo tego, iż zawsze nosiłam w sercu tęsknotę za Polską, nigdy jednak nie wyobrażałabym sobie życia tam. Co ja bym tam robiła? Gdzie bym na życie zarobiła? W Polsce nie było kiedyś tak dobrych warunków do życia jak w Australii. Teraz może jest lepiej.
J.T.: Kiedy włączyła się Pani w działalność polonijną w Australii?
T.S.: Działalność polonijną rozpoczęłam jeszcze w Zachodniej Australii. W Collie prowadziłam polską szkółkę sobotnią.
Po przeprowadzce do Melbourne jakoś naturalnie włączyłam się w działalność lokalnych organizacji. Od lat należę do Koła Przyjaciół Harcerstwa[1], które wspiera działalność hufca ZHP „Podhale” m.in. poprzez zbiórki pieniędzy. Na harcerskich koloniach pracowałam w kuchni.
Moje dzieci należały do harcerstwa. Uczęszczały także do szkoły polskiej sobotniej w Domu Polskim im. Taduesza Kościuszki w Melbourne, w której działałam w komitecie rodzicielskim. Podczas kolonii i obozów na „Polanie” byłam opiekunką.
Koło Przyjaciół Harcerstwa świętuje 90. urodziny Teresy Sosnowskiej (kwiecień 2023). Górny rząd (od lewej): Andrzej Kogutowski, Zbigniew Maciuła, Kama Leśniak, Jolanta Kogutowska, Katarzyna Lis, Teresa Obiegło, Krzysztof Zając, Zdzisław Słodyczka. Środkowy rząd (od lewej): Halina Kutypa, Jola Słodyczka, Kazimierz Sosnowski, Teresa Sosnowska, Danuta Maciuła, Anna Babula. Dolny
rząd (od lewej): Hanna Terech, Barbara Żyznowska (fot. ZHP Podhale w Melbourne)Byłam członkiem Komitetu Organizacyjnego Festiwalu Polskiej Kultury PolArt, który odbywał się w Melbourne w 1984 roku. Wraz z moją siostrą Zofią Nadachowską pełniłam funkcję sekretarza.
Pomagałam także w szyciu strojów dla Zespołu Pieśni i Tańca „Polonez”.
W latach 90. dołączyłam do Stowarzyszenia Polskich Sybiraków w Wiktorii. Przez 16 lat pełniłam funkcję prezesa tej organizacji, której celem było pielęgnowanie pamięci o Polakach wywiezionych na Sybir, podtrzymywanie więzi z potomkami polskich Sybiraków osiadłymi w Australii, a także działalność charytatywna na rzecz Polaków żyjących na Wschodzie.
Stowarzyszenie Polskich Sybiraków w Wiktorii (wczesne lata 90. XX wieku). Teresa Sosnowska stoi pierwsza z lewejW 2015 członkowie Stowarzyszenia ufundowali pamiątkową tablicę upamiętniającą 40. rocznicę przybycia Sybiraków ze Wschodniej Afryki do Australii i 50. rocznicę wywózki Polaków do Związku Sowieckiego. Tablica zawisła w Polskim Sanktuarium Maryjnym w Essendon.
J.T.: Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadzono w lipcu 2024 roku.
Chciałabym serdecznie podziękować córkom Pani Teresy Sosnowskiej, Helenie i Joannie, za zaangażowanie i nieocenioną pomoc w sprawdzeniu wywiadu i zebraniu materiałów ikonograficznych.
Teresa Sosnowska (z domu Żebrowska) urodziła się w 1933 roku we wsi Żebry-Wybranowo koło Łomży. W czerwcu 1940 roku, wraz z matką i rodzeństwem, została deportowana przez Sowietów na Syberię, a następnie na mocy amnestii, wyjechała do Uzbekistanu. W 1942 roku wydostała się ze Związku Sowieckiego, docierając do Iranu, a stamtąd do obozów uchodźców wojennych w Afryce Wschodniej (Rodezja Północna i Tanganika), gdzie kontynuowała edukację. W 1950 roku wyemigrowała do Australii, gdzie początkowo mieszkała w Zachodniej Australii, a następnie, w 1966 roku, przeniosła się do Melbourne. Przez ponad 20 lat pracowała w księgowości i jako telefonistka w firmie motoryzacyjnej Toyota. Działaczka organizacji polonijnych m.in. Koła Przyjaciół Harcerstwa hufca „Podhale” (od 1977 roku, pierwsza przewodnicząca KPH) i Stowarzyszenia Polskich Sybiraków w Wiktorii (prezes 1990–2006, członek od 2006).
[1] Koło Przyjaciół Harcertswa (KPH) zostało powołane na kominku harcerskiem zorganizowanym z inicjatywy Teresy Sosnowskiej w dniu 26 czerwca 1977 roku.
Zdjęcie tytułowe: grafika własna z wykorzystaniem zdjęcia Teresy Sosnowskiej
Zdjęcia załączone do wywiadu, jeżeli nie podano inaczej, pochodzą z
archiwum rodziny Sosnowskich.







