W cyklu „Wasze historie” przedstawiamy rozmowę z Janem Smolarkiem – harcerzem, społecznikiem, pasjonatem historii i fotografii. Wielotnim członkiem ZHP Podhale w Melbourne, Stowarzyszenia Polskich Kombatantów Koła nr 3 w Melbourne i Solidacji Mariańskiej.
Justyna Tarnowska [J.T.]: Kiedy i gdzie się Pan urodził?
Jan Smolarek [J.S.]: Urodziłem się w 1934 roku we wsi Nowa Polanówka w Wołyniu Zachodnim. Byłem drugim dzieckiem Józefa Smolarka i Walerii z domu Żurawskiej. Miałem starszego brata Stanisława i trzy młodsze siostry: Teresę, Jadzię, Marysię i Zosię, która urodziła się już po rozpoczęciu drugiej wojny światowej, w 1940 roku.
Moja rodzina uprawiała żyto i kartofle na niewielkim gospodarstwie. Do 1936 roku żyto było skupowane głównie przez Żydów, którzy widowali ceny. Po uruchomieniu rządowego skupu żyta, ceny unormalizowały się. Rząd zaczął budować silosy do przechowywania zboża.
Rok przed wybuchem wojny założyliśmy sad czereśni, który niestety został zniszczony podczas działań wojennych. Tata dorabiał sobie także pracując w kopalni bazaltu.
J.T.: Jak zapamiętał Pan początek wojny?
J.S.: Pod okupacją rosyjską – a poźniej niemiecką – ludziom żyło się ciężko. W 1940 roku rozpoczęły się zsyłki na Sybir, które prześmiewczo nazywałem „wycieczkami na białe niedźwiedzie”.
Na Syberię zabrano najstarszego brata mamy, wujka Janka, który potem wstąpił do Armii generała Władysława Andersa. Z wojskiem przeszedł całą drogę na Zachód, przemierzając Iran i Palestynę. Brał udział w Kampanii Włoskiej. Po wojnie osiadł w Anglii, bo do Polski z oczywistych przyczyn nie mógł wrócić.
Na początku wojny Ukraincy i Żydzi stanowili większą część lokalnych oddziałów policyjnych. Oznakowani byli czerwonymi opaskami na ramieniu.
J.T.: Czy sytuacja ludności cywilnej uległa zmianie po rozpoczęciu wojny niemiecko-rosyjskiej?
J.S.: Gdy w czerwcu 1941 roku Nazistowskie Niemcy napadły na Rosję Sowiecką, Rosjan brano do niewoli, a Żydów umieszczał w gettach. Getta były zlokalizowane w prawie każdym większym mieście m.in. Włodzimierzu Wołyńskim, Łucku, Równem, Sarny, Kostopolu i Derażnym. Żydzi musieli nosić gwiazdę Dawida. Nie wolno było dawać im jedzenia ani pieniędzy. Jedynie za pracę mogli coś otrzymać.
Przy końcu 1942 roku zaczęła sią akcja likwidacji gett, których mieszkańcy byli rozstrzeliwani. Po zakończeniu danej operacji doły z ciałami były zalewane wapnem. Moja mama widziała raz – choć to było zabronione – miejsce egzekucji.
Niemieckie rozkazy wykonywali Ukraińcy, którzy dawali nam – Polakom – do zrozumienia, iż będziemy następni. I faktycznie tak się stało.
J.T.: Waszej rodzinie udało się uniknąć najgorszego.
J.S.: Ukrainiec, którego ojciec znał, ostrzegł go przed niebiezpieczeństwem. Kazał porzucić gospodarkę i uciekać. Znał plany, bo jego syn był banderowcem. Pamiętam, iż był kwiecień ‘43, jak pewnego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, opuściliśmy na zawsze nasz rodzinny dom, jedynie zabierając najpotrzebniejsze rzeczy. Przez trzy tygodnie mieszkaliśmy w lesie. Noce były jeszcze zimne, więc często nad ranem budziliśmy się pokryci szronem.
J.T.: Do jakiego miasta chcieliście dotrzeć?
J.S.: Chcieliśmy przez Lwów przedostać się do Polski. W Wielki Czwartek dotarliśmy na stację kolejową Oryka. Dowiedzieliśmy się tam o Polskiej Wielkanocy, podczas której banderowcy wybili ponad 10 tysięcy Polaków. Ojciec gwałtownie zmienił kierunek naszej wędrówki na Łuck. Kilka dni później upowcy napadli na Cumań i zamordowali kolejne dziesiątki ludzi.
Idąc widzieliśmy wiele opuszczonych domów, w których uciekinierzy mogli się skryć. Ukraińcy wiedzieli, iż wędrowcy nocują w takich domach. Napadali więc na domostwa i mordowali ludzi.
Z Cumania wyruszyliśmy w kierunku Łucka, pokonując jednego dnia 30 km bez jedzenia i picia. Do miasta doszliśmy późnym wieczorem. Nasza rodzina trafiła do gospodarzy, którzy nakarmili i napoili nas oraz pozwolili nam się umyć. Niestety odmówili nam noclegu, sugerując abyśmy poszli do katedry, gdzie opiekę nad wędrowcami sprawował biskup Szelążek[1]. Biskup robił, co w jego mocy, aby pozyskiwać jedzenie. Czasami jednak, uciekinierzy musieli przetrwać dzień czy dwa bez jedzenia.
J.T.: Jak długo przebywaliście w katederze?
J.S.: Chyba do maja. Pamiętam, iż księża udzielili jeszcze dzieciom sakramentu pierwszej komunii świętej. Niedługo potem przyjechały niemieckie samochody wojskowe, aby zabrać „ochotników” na przymusowe roboty.
Niewielkimi samochodami przewieźli nas na stację węzłową w Kiwercach. Stamtąd wyruszyliśmy w stronę Lwowa. Podróż pociągiem trwała około dwóch tygodni – trochę staliśmy w Kowlu.
J.T.: Czy wiedzieliście dokąd jedziecie?
J.S.: Na stacji w Kiwercach Niemcy robili roszady w transportach. Stamtąd wysyłali wiele wojska na Wschód. Gdy dojechaliśmy do Lublina, Niemcy umieślili nas w jakiś obozie. Umyto nas w pobliskiej łaźni i podzielono na kolory. Zieloni trafiali do gospodarstw rolnych, niebiescy do fabryk, a czerwoni do… obozu w Majdanku. W Niemczech nikt nigdy nie widział ludzi oznaczonych na czerwono. Dopiero w ’46 dowiedzieliśmy się, co się stało z tymi ludźmi.
J.T.: Gdzie przydzielono Waszą rodzinę?
J.S.: Nasza rodzina została przydzielona do prac w gospodarstwie w Dolnej Saksonii. Nasz gospodarz uprawiał buraki cukrowe i trochę żyta oraz hodował krowy, świnie i drób.
Tata oporządzał ok. 30 krów i doił je dwa razy dziennie. Mama i 10-letni brat Stasiek pracowali na polu po 12 godzin dziennie. Miałem niecałe 9 lat, więc udawało mi się wymigać od pracy, uciekając rano do lasu. Czasami pomagałem mamie na polu.
Siostry zostawały w domu. W Niemczech urodził się brat Olek. Tereska, która miała 7 lat, opiekowała się nim, aby mama mogła pracować.
J.T.: Jak potoczyły się losy Pana rodziny po zakończeniu wojny?
J.S.: Po wyzwoleniu przez Amerykanów w kwietniu 1945 roku, skierowano nas do obozu dla dipisów w Marientalu. Zakwaterowano nas w dużych, powojskowych koszarach lotnictwa bombowego. Obóz składał się z 11 bloków. W jednym bloku mieszkało 4 tysięcy osób różnych narodowości (np. Polacy, Ukraińcy).
W jednym z bloków – numer 4 – osadzeni byli rosyjscy żołnierze. Często było słychać ich śpiewy. Pewnej nocy Anglicy wywieźli tych żołnierzy i oddali stronie rosyjskiej. A Rosjanie przy najbliższym lesie rozstrzelali wszystkich – bo kto miał kontakt z zachodnią stroną posądzany był o bycie szpiegiem.
Po rocznym pobycie w Marientalu przenieśli nas na kolejny rok do obozu Siegfried Kaserne w Braunschweig-Wenden. Trzeci obóz, w którym mieszkaliśmy, znajdował się w miejscowości Immendorf-Watenstadt, niedaleko zakładów Göringa.
J.T.: Jak wyglądało życie w obozach dla przesiedleńców?
J.S.: W obozach karmili słabo. Ludzie, pomimo tego, iż chcieli, nie mogli pracować. Organizowali sobie zatem różne aktywności, aby jakoś zabić czas. Dzieci uczęszczały do szkół. Miały szczęście, jak trafiły do szkół prowadzonych przez Polaków w strefie amerykańskiej, bo był w nich wyższy poziom niż w tych w strefie brytyjskich.
Społeczność polska stworzyła m.in. szkoły polskie i harcerstwo. Do ZHP wstąpiłem już w 1945. W Immendorfie (1948-1949) i Fallingbostelu (1950) prowadziłem samodzielny zastęp harcerski, bo byłem już po kursie zastępoym.
Legitymacja harcerskaJ.T.: Jaki kraj rozważaliście do wyjazdu?
J.S.: Wstępnie mieliśmy jechać do Brazylii, bo Australia nie brała rodzin. Potem nastąpiły zmiany polityczne (luty – marzec 1950) i kandydatów do Brazylii skierowano do Australii.
Ostatni dwumiesięczny etap oczekiwania na dokończenie formalności i wyjazd spędziliśmy w byłych koszarach niemieckiego wojska pancernego w Fallingbostelu. Wizę przyznano nam 24 kwietnia 1950 roku. 23 czerwca zawieźli nas do miasteczka Bremerhaven, skąd wypłynęliśmy statkiem do Australii. Po pięciu tygodniach morskiej podróży dotarliśmy do Melbourne w dniu 29 lipca.
J.T.: Gdzie zostaliście zakwaterowani i do jakich prac skierowali rodziców?
J.S.: Z portu zawieziono nas do obozu w Bonegilli, gdzie spędziliśmy ok.oło 4 tygodni. Tata dostał przydział pracy w Rocklands, gdzie budowano system regulujący poziom wody w rzece. w tej chwili znajduje się tam duże jezioro – Rocklands Reservoir. Pracował głównie przy wygładzaniu cementu.
Gdy praca w Rocklands się skończyła, zgłosił się do bazy marynarki wojennej we Flinders, aby mógł dokończyć kontrakt. Tata zajmował się różnymi pracami kuchenno-porządkowymi.
Mama wraz z młodszym rodzeństwem pojechała do Mildury, gdzie przez blisko 2 lata mieszkała w obozie dla matek z dziećmi, zorganizowanym na terenie szkoły lotniczej. w okresie lokalni rolnicy zatrudniali kobiety przy zbiorach owoców cytrusowych. Po pracownice przyjeżdżał do obozu autobus, który po skończonej pracy odwoził je z powrotem. Każda z nich otrzymywała dzienne wynagrodzenie za swoją pracę.
Ostatni okres przed przeprowadzką „na swoje”, mama spędziła w obozie dla matek z dziećmi w Hastings, na Mornington Peninsula.
J.T.: A jak wyglądały Pana początki w Australii?
J.S.: W chwili przyjazdu do Australii nie miałem 16 lat, więc nie musiałem odrabiać kontraktu. Początkowo uczęszczałem do szkoły w Melbourne. Miałem uczyć się trzy dni, a 5 dni pracować – odbywać praktyki. Szkoła zakładała 5-letnią naukę.
Niestety w fabryce kilka płacano – niespełna 50 szylingów tygodniowo. Koszty utrzymania miałem jednak całkiem duże. Mieszkałem w rządowym hostelu pracowniczym, za który musiałem płacić. Podróż autobusem do szkoły kosztowała 8 szylingów, a pociąg do fabryki – 4 szylingów. Na życie pozostawało niewiele, więc pracowałem, gdzie się dało.
Pamiętam, iż pewnego razu, gdy pojechałem w odwiedziny do mamy do Mildury, zastał mnie strajk kolejarzy. Przez 2 miesiące nie mogłem wrócić do Melbourne. Autobus do Melbourne kosztowałby 5 funtów, a ja zarabiałem niecałego funta na tydzień, więc siedziałem u mamy. Niestety nie wymeldowałem się z hostelu i po powrocie czekał na mnie spory rachunek do uregulowania.
Jan Smolarek w wieku 28 lat (1962)J.T.: Szukał Pan lepiej płatnej pracy?
J.S.: Tak. Zdecydowałem się pojechać do pracy w Rocklands. Potem pracowałem także w fabryce szklanych butelek oraz w fabryce opon Olympic Tyre & Rubber Co.
J.T.: Czy łatwo było znaleźć pracę?
J.S.: Jako osoba młodociana miałem utrudnioną sprawę. Zatrudniano nas jako dorosłych, a płacono jak niepełnoletnim. Taka sytuacja nie podobała mi się. Wraz z kolegą zdecydowaliśmy się zapisać na kurs elektroślusarski w Melbourne Technical College. Był to 4-godzinny kurs wieczorowy połączony z 8-godzinnymi dziennymi praktykami.
Niedługo potem zacząłem szukać pracy w tej właśnie specjalizacji, bowiem miałem już ukończone połowę kursu. Udałem się więc do Biura Pośrednictwa Pracy, które zaoferowało mi pracę w fabryce produkującej proch. Rektutacja do tego zakładu była bardzo wymagająca, włączając w to ocenę kandydata pod kątem bezpieczeństwa.
Gdy przyszedłem na tę ocenę, osoba przeprowadzająca procedurę zauważyła, iż mam ze sobą książki. Czytałem wtedy o prądnicach i motorach elektrycznych. Na pytanie, czy jestem elektrykiem, wyjaśniłem, iż uczę się na kursie elektroślusarskim. Mężczyzna powiedział, iż w takim razie zamiast do pracy w fabryce prochu skieruje mnie do warsztatu elektycznego, gdzie prowadzony był nabór na asystentów.
W warsztacie ukończyłem kurs i zostałem majstrem. Po jakimś czase zatrudniłem się jako elektroślusarz w State Electrician Commission, czyli u głównego producenta prądu w Wiktorii.
J.T.: Czy na stałe związał się Pan z branżą elektryczną?
J.S.: Nie. W latach 60. całkowicie zmieniłem obszar działalności zawodowej. Kolega namówił mnie do zatrudnienia się w Tuberculosis Division w wiktoriańskim Ministerstwie Zdrowia, którego celem było diagnozowanie i zwalczanie przypadków gruźlicy. Pozytywnie przeszedłem rozmowę z dyrektorem placówki i rozpocząłem pracę jako operator maszyny rentgenowskiej.
Przez około 5 lat jeździłem po różnych zakątkach Wiktorii, wykonując zdjęcia płuc lokalnym mieszkańcom. Na początku używaliśmy ręcznych maszyn rentgenowskich. Potem wprowadzono profesjonalne autobusy rentgenowskie produkowane przez Siemensa.
Praca w terenie miała swoje plusy. Przysługiwało nam 2 tygodnie więcej urlopu wypoczynkowego. Z racji na niebezpieczeństwo zarażenia się gruźlicą, regularnie robiono nam badania krwi, prześwietlenia płuc i próbki rentgenowskie.
Jan Smolarek podczas robienia badania rentgenowskiego (wycinek z gazety „Riverina Herald” z 6 czerwca 1962 roku)J.T.: Jak dużo było zachorowań na gruźlicę w tamtym czasie?
J.S.: Wraz z falą emigracji powojennej gruźlica stała się jednym z głównych problemów zdrowia publicznego w Australii. Choroba bardzo gwałtownie się rozprzestrzeniała, a ludzie zarażali się w różny sposób – skażone było choćby mleko. Stąd ważna była diagnostyka i kierowanie ludzi do leczenia w ośrodkach m.in. w: Mont Park, Bundoora, Mount Macedon. W 1963 roku wprowadzono obowiązek prześwietlania płuc raz do roku. Akcja bezpłatnych badań rentgenowskich trwała aż do 1976 roku.
Oprócz jeżdżenia z aparatem rentgenowskim, dane było mi również pracować w ciemni przy wywoływaniu zdjęć rentgenowskich. Potem rozwoziłem kliniki (wielkie karawany) rentgenowskie po Wiktorii.
Ostatni ośrodek zamknięto w 1975 roku, gdy rocznie wykrywano tylko jeden przypadek na 2 500 przebadanych osób. Warto zaznaczyć, iż nie wszystkim podobała się akcja powszechnych prześwietleń. Ludzie rozsiewali plotki, jakoby rząd zatrudniał niewykształconych ludzi do obsługi maszyn rentgenowskich, przez co niepotrzebnie napromieniowywano ludzi.
W latach 1940–1960 gruźlica stanowiła w stanie Wiktoria poważny problem zdrowia publicznego, jednak w tym okresie udało się osiągnąć znaczącą poprawę sytuacji epidemiologicznej. Na początku lat 40. XX wieku zapadalność była bardzo wysoka – odnotowywano około 70–80 nowych przypadków na 100 tysięcy mieszkańców rocznie, szczególnie wśród ludności Melbourne i społeczności migrantów. Leczenie ograniczało się wówczas głównie do pobytu w sanatoriach, izolacji i odpoczynku.
Po II wojnie światowej sytuacja zaczęła stopniowo się poprawiać. W 1948 roku wprowadzono do leczenia streptomycynę, pierwszy skuteczny antybiotyk przeciwgruźliczy, co przyczyniło się do wyraźnego spadku zachorowań – w 1950 roku wskaźnik wynosił już około 50 przypadków na 100 tysięcy mieszkańców. Kolejnym ważnym krokiem była kampania masowych prześwietleń płuc (Mass X-Ray Campaign – mobilne autobusy rentgenowskie), rozpoczęta w 1948 roku. Dzięki niej możliwe stało się wczesne wykrywanie przypadków i skuteczniejsze leczenie chorych.
W połowie lat 50. zapadalność zmniejszyła się do około 25–30 przypadków na 100 tysięcy mieszkańców, a pod koniec dekady gruźlica stała się w Wiktorii chorobą marginalną – w 1960 roku notowano jedynie 10–15 nowych przypadków na 100 tysięcy osób. Równocześnie w całej Australii liczba zachorowań spadła z ponad 6 tysięcy rocznie w 1940 roku do poniżej 2 tysięcy w 1960, a liczba zgonów – z około 2 tysięcy do mniej niż 300.
Do sukcesu przyczyniły się nie tylko nowe leki (streptomycyna, PAS, izoniazyd), ale też intensywne działania władz: utworzenie w 1943 roku Tuberculosis Division w Victorian Department of Health, rozwój diagnostyki rentgenowskiej, szczepienia BCG oraz otwieranie specjalistycznych oddziałów gruźliczych w szpitalach. W 1959 roku ogłoszono symboliczne „przełamanie epidemii gruźlicy”, a wiele dawnych sanatoriów zostało zlikwidowanych lub przekształconych w inne placówki medyczne.
(Źródło: raporty Director-General of Health, Victoria; raporty Commonwealth Department of Health)
Poster – Please Don’t Spit (Źródło: Museums Victoria – Donated through the Australian Government’s Cultural Gifts Program. Domena publiczna)J.T.: Gdzie pracował Pan w następnych latach?
J.S.: W stomatologii szkolnej. Rozwoziłem aparaturę po szkołach. Miałem samochód służbowy i swobodę w wyborze trasy.
Chodziaż formalnie tylko 2 lata byłem zatrudniony w Department of Health, to w służbie zdrowia przepracowałem 32 lata. Z powodu zmian politycznych i braków funduszy, w wieku 58 lat przeszedłem na wcześniejszą emeryturę. Dostałem także nagrodę w wysokości 5 tysięcy dolarów.
J.T.: Kiedy przyszedł czas na założenie rodziny?
J.S.: Ożeniłem się w 1965 roku. Żona Janina pochodziła znad Bugu – Terespola k/Brześcia. Do Australii przyjechała na zaproszenie stryjka w 1962 roku. Do Polski nie wróciła, bo „stanąłem” na jej drodze. Przeżyliśmy wspólnie ponad 57 lat. Mamy trójkę dzieci: Piotra, Krystynę i Ryszarda.
Janina i Jan Smolarek (1965)
Jan i Janina Smolarek (2007)J.T.: W domu była Was szóstka rodzeństwa? Jak potoczyły się losy Pana sióstr i braci?
J.S.: W ramach kontraktu brat Stanisław został zatrudniony na kolei. Po odrobieniu kontraktu pozostał w kolejnictwie, pełniąc funkcję zawiadowcy stacji i konduktora pociągów dalekobieżnych. W kolejnictwie pracował do emerytury, na którą przeszedł w 1994 roku.
Siostry Teresa, Zosia i Jadzia wybrały drogę życia zakonnego w Zgromadzeniu Sióstr Zmartwychwstanek. W 1953 roku Teresa wyjechała na nowicjat do Rzymu. Zosia i Jadzia odbywały nowicjat w Australii.
Najmłodszy brat Olek również chciał poświęcić się życiu duchownemu. Prawie ukończył seminarium, ale zrezygnował w ostatnim momencie. Ostatecznie założył rodzinę.
Czwarta siostra, Marysia, wraz z rodziną zamieszkała w dzielnicy Yarraville.
Celina, najmłodsza siostra urodzona w Australii, została pielęgniarką dziecięcą i pracowała w Royal Childrens’ Hospital w Melbourne.
Rodzeństwo Smolarków (od lewej): Jan, Sr Teresa, Aleksander, Zofia – Sr Bernadetta, Jadzia – Sr Józefa, Maria WójcikJ.T.: Wspomniał Pan, iż Wasza rodzina osiedliła się w dzielnicy St Albans. Dlaczego właśnie tam?
J.S.: W latach 50. nikt nie chciał mieszkać w tamtym rejonach, ponieważ nie były zurbanizowane. Polowano tam na zające.
Rodzice zdecydowali się kupić trzypokojowy dom (bungalow). Gdy w 1952 roku wprowadzilismy się do niego nie było kanalizacji ani wytynkowanych ścian. Jedynie podłączenie do telefonu i światło. Dopiero w 1960 roku udało się tacie wykończyć dom.
W St Albans osiedliłem się również ja i brat ze swoimi rodzinami.
J.T.: Przejdźmy teraz to Pana działalności społecznej. Przez wiele lat związany był Pan z Polską Szkołą im. Mikołaja Kopernika w St Albans.
J.S.: Polska Szkoła w St Albans została założona w 1954 roku z inicjatywy Koła Polaków w St Albans przy wsparciu kapelana ks. Jana Krasockiego SDB, salezjanina. Początkowo w szkole nauczały siostry zmartwychwstanki z Essendon. Z biegiem lat rolę nauczycieli przejęli wolontariusze świeccy. W latach 70. placówkę prowadził ks. Marian Laban SVD, werbista.
Przed rozpoczęciem roku szkolnego 1974 skontaktował się ze mną Pan Stanisław Buniowski, ówczesny przewodniczący Koła z prośbą, abym zajął się szkołą w związku z rezygnacją ks. Labana. Nie czułem się osobą kompetentną do tej funkcji, bo nie miałem przygotowania pedagogicznego. Pan Buniowski był jednak pewien, iż dam sobie radę, bowiem znał moją działalność harcerską, w ramach której organizowałem m.in. zbiórki i obozy. W szkole miałem zostać miesiąc, aby mieli czas znaleźć odpowiedniego pedagoga. Ostateczne zostałem na 19 lat.
J.T.: Jak odnalazł się Pan w szkolnictwie polonijnym?
J.S.: Jak już wspomniałem, nie miałem przygotowania pedagogicznego. Starałem się więc regularnie podnosić swoje kwalifikacje i solidnie przygotowywać się do zajęć. Czerpałem również z doświadczenia nauczycieli polskich, jak i australijskich, których spotykałem w pracy. Brałem udział w konferencjach dla nauczycieli szkół etnicznych.
Wielokrotnie lekcje opracowywałem w wolnym czasie w pracy, ucząc się na pamięć poszczególnych wypowiedzi. Potrafiłem – zajmując się grupą piszącą – słuchać i poprawiać uczniów czytających teksty, bowiem doskonale znałem treść czytanek. Robiło to zawsze wrażenie na uczniach.
Wygłaszania wykładów nauczyłem się w szkole wojskowej, gdzie musieliśmy prezentować 40-minutowe wykłady.
J.T.: Jak duża była szkoła w latach 70.? Jak te liczby zmieniały się na przestrzeni lat?
J.S.: W roku szkolnym 1974 szkoła liczyła 17 uczniów, w 1993 roku, kiedy odchodziłem ze szkoły – 33 uczniów. Nauczaliśmy w trzech klasach, w tym dwóch na wyższym poziomie. Najmłodsi uczniowe mieli po 4-5 lat.
Podręczniki do nauczania języka polskiego nie były powszechnie dostępne. Zdobycie materiałów dydaktycznych było wyzwaniem. Korzystałem więc z własnych materiałów, które zostały mi po nauce w szkole w Niemczech m.in. podręcznika do gramatyki autorstwa Stanisława Szobera. A także z materiałów przysyłanych z Polski (wydawany w Polsce kwartalnik metodyczny dla nauczycieli „Wisełka”) i z zagranicy np. Londynu i Niemiec.
J.T.: Kto jeszcze uczył w szkole w St Albans za Pana czasów?
J.S.: Janina Cicha, Zdzisława Czarnecka (z przygotowaniem pedagogicznym), Barbara Czaplińska (zawodowa nauczycielka z Polski), Agaton Kipka (nauczyciel rezerwowy), czy też Piotr Kipka (absolwent szkoły, który był świeżo po studiach).
J.T.: Na jakich zasadach działała szkoła?
J.S.: Na początku nie otrzymywaliśmy dofinansowania od lokalnego rządu, więc rodzice uczniów, a zarazem członkowie Koła Polaków w St Albans, musieli wypracować fundusze na działalność szkoły, zwłaszcza na wynajem sali. Zdarzało się, iż podczas zorganizowanej zabawy udało nam się zebrać kwotę na kilka miesięcznych opłat. Bardzo pomagał Roman Sawko, ówczesny sekretarz Koła, który wspierał sprawy administracyjne szkoły.
Ponadto szkołę wspierali księża i parafianie z Kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa w St Albans. Księża nie tylko uczyli w szkole, ale także przekazywali darowizny pieniężne oraz użyczali sal w szkole parafialnej. Słyszałem, iż na początku lat 50. trudno było z wynajmem sal przy kościele, ale za czasów mojej pracy w szkole proboszcz parafii w St Albans – ks. John O’Reilly – był bardzo wspierający i cieszył się, iż w soboty szkoła jest wykorzystywana w pożyteczny sposób.
J.T.: Co dała Panu praca w szkole polonijnej?
J.S.: Praca nauczyciela nie jest łatwa i wielu uważa, iż jest to najtrudniejszy zawód świata. Osobiście uważam, iż praca w szkole polskiej dała mi zadowolenie. Było tak wiele momentów, które pięknie zapisały się w mojej pamięci – praca z dziećmi, wieczorki z rodzicami, wycieczki, zakończenie roku szkolnego ze Świętym Mikołajem organizowane gdzieś w terenie.
Niezwykle cennym doświadczeniem była kooperacja szkoły z Good Neighbourgh Council, w ramach której uczniowie naszej szkoły śpiewali polskie i australijskie kolędy w galeriach sztuki (National Gallery of Victoria) i szpitalu dziecięcym (The Royal Children’s Hospital). Takie koncerty odbyły się w 1977 roku.
Występ uczniów Polskiej Szkoły im. M. Kopernika przed National Gallery of Victoria (1977)Wspólne inicjatywy i projekty trzymały razem dzieci i rodziców. Każdy chciał doświadczyć tej wyjątkowej atmosfery naszej polonijnej wspólnoty szkolnej.
J.T.: A kiedy związał się Pan z harcerstwem?
J.S.: Od wielu lat harcerze w Australii spierają się, kto był pierwszym harcerzem (śmiech). Harcerzem czułem się od pierwszej chwili, w której postawiłem swoją stopę na australijskiej ziemi. Gdy schodziłem z pokładu statku zaczępił mnie jeden mężczyzna oczekujący w porcie. Jego uwagę przykuł krzyż harcerski zawieszony na mojej marynarce. Jak się później okazało był to Taduesz Kuźma. Z Tadeuszem pracowałem w harcerstwie przez dłuższy czas aż do mojego wyjazdu z Melbourne.
O ZHP Podhale wiedziałem już w Niemczech. Jako zastępowy otrzymałem kontakt do Jerzego Zaburskiego, głównego delegata Naczelnictwa ZHP w Melbourne/Australii, do której mam się zgłosić w Melbourne. Jego nazwisko i pieczątka widnieją w książeczce służbowej, którą mi przedłużono w 1951 roku. Czyli w tym roku już oficjalnie byłem członkiem ZHP Podhale w Melbourne.
W poczcie sztandarowym Solidacji Mariańskiej przy Kościele św. Ignacego w RichmondJ.T.: W jakich obszarach działał Pan w harcerstwie?
J.S.: W „Podhalu” organizowałem obozy, prowadzilem Drużynę Wędrowników, byłem hufcowym (1985–1991). W latach 1953–1966/7 byłem członkiem Harcerskiej Grupy Tanecznej, z którą występowaliśmy w Wiktorii, ale okazjonalnie także w innych stanach. Łącznie daliśmy ponad 100 koncertów m.in. na zaproszenie Armii Zbawienia i Australijskiego Czerwonego Krzyża. Grupa rozwiązała się po ustąpieniu jej wieloletniego kierownika, Stanisława Kowalskiego.
Weekendy miałem niezwykle zajęte: w soboty tańczyłem, w niedziele rano prowadziłem wykłady (m.in. z historii Polski, literatury, geografii, historii tańców regionalnych). Próby i zbiórki odbywały się w sali parafialnej w Richmond.
Harcerska Grupa Taneczna z (ok. 1959). Jan Smolarek stoi pierwszy z lewej w środkowym rzędzie. W mundurze – członkini zespołu muzycznego towarzyszącego tancerzom
Występ Harcerskiej Grupy Tanecznej J.T.: Harcerstwo umożliwiało wszechstronny rozwój…
J.S.: Zdecydowanie. Harcerstwo kształciło i wciąż kształci ludzi przez nabywanie sprawności, które pozwalają młodemu człowiekowi wszechstronnie rozwijać się i zdobywać kolejne funkcje (np. instruktora, podharcmistrza).
Nie jestem pewien jak jest obecnie, ale przed wojną harcmistrzem mógł zostać chłopak, który był już po gimnazjum i zdał maturę. Funkcja ta wiązała się z dojrzałością nie tylko fizyczną, ale także psychiczną. Gdzieś czytałam, iż kiedyś jak harcerz szedł do wojska to mógł być mianowany na porucznika, bo miał już wymagany poziom wiedzy.
Jak już wspominałem, edukacja harcerska obejmowała różne dziedzinu wiedzy, w tym historię i literaturę. Pamiętam, iż aby zostać podharcmistrzem musiałem przeczytać „Syzyfowe prace” Stefana Żeromskiego, historię harcerstwa czy też encyklikę Rerum novarum Papieża Leona XIII.
J.T.: Czy miłością do harcerstwa zaraził Pan swoje dzieci?
J.S.: Chyba tak. Moi synowie należeli do „Podhala”. Piotr był przewodnikiem 21. Drużyny Męskiej, a Ryszard – drużynowym tej drużyny. Objął jej prowadzenie po wyjeździe Piotra do Adelajdy.
J.T.: W latach 60. pełnił Pan funkcję referenta młodzieżowego przy wiktoriańskiej federacji. Jakie potrzeby miała wtedy polonijna młodzież?
J.S.: Miałem szerokie kontakty w środowisku polonijnym. Wiele osób przychodziło do mnie w związku z moją działalnością harcerską. Kontakt z dziećmi miałem nie tylko przez szkołę polską i harcerstwo, ale także na dorocznych koloniach i obozach na „Polanie”. Jednego roku poprowadziłem dwa turnusy kolonii wspólnie ze Zdzisławem Drzymulskim, zaś w 1963 roku sam poprowadziłem grupę chłopców na obozach odbywających się przez całe cztery tygodnie.
Co interesowało młodzież? Wycieczki, ogniska, gry, zabawy, wspólne spedzanie czasu. Kolonie organizowaliśmy na wzór wyjazdów harcerskich.
J.T.: w tej chwili jest Pan członkiem SPK Koła nr 3 i Związku Ziem Wschodnich II RP.
J.S.: Do Stowarzyszenia Polskich Kombatantów (SPK) chcieli, abym dołączył już w latach 60. Dawniej była jednak taka zasada w SPK (podobnie jak w RSL), iż trzeba było być żołnierzem frontowym i kombatantem. Z czasem te zasady uległy zmianie.
Prawdę powiedziawszy żołnierzem nie byłem, ale w Australii – trochę z zainteresowania – zapisałem się do wojska. W latach 1959–1964 odbyłem blisko pięcioletnią służbę obywatelską – Citizen Military Course – prowadzoną przez wojsko. W ramach przeszkolenia trzeba było m.in. uczestniczyć w manewrach wojskowych i różnych wykładach (np. z prawa wojskowego). Bardzo mi się to podobało. Służbę w Pułku Łączności Dywizyjnej ukończyłem ze stopniem kaprala w jednostce komunikacji wojskowej.
Gdy w 1992 roku umarł Czesław Małecki, II wiceprezes SPK Koła nr 3, książka z jego raportami znalazła się u mnie. Umówiłem się zatem z Henrykiem Heilszer-Bogdanowiczem, prezesem SPK na jej przekazanie. Na spotkaniu zapytał mnie, dlaczego nie chcę dołączyć do SPK. Wyjaśniłem, iż nie jestem polskim wojskowym, tylko – jak już co – australijskim. Powiedział, iż nie będzie problemu i żebym się zgłosił, co też uczyniłem.
Członkowie SPK i ZHP Podhale Melbourne podczas dorocznej Parady z okazji Dnia Anzaca w MelbourneZe Związkiem Ziem Wschodnich II RP jestem związany od początku. Uczestniczyłem w spotkaniu założycielskim, które odbyło się 31 sierpnia 1980 roku u księży jezuitów w Richmond. Przez lata byłem członkiem Komisji Rewizyjnej Związku. Niestety nie zawsze udawało mi się uczestniczyć we wszystkich spotkaniach, ze względu na wyjazdy w delegacje.
J.T.: Czym jest dla Pana pielęgnowanie polskiej historii?
J.S.: Ogólnie uwielbiam historię i literaturę. W domu mam dość duże zbiory literatury historycznej zarówno Polski, jak i innych państw (np. Australii). Część zbiorów odziedziczyłem po Stanisławie Kowalskim.
Dosyć dobrze znam historię wojska polskiego. Co ciekawe, w wielu książkach pojawiają się polskie wątki, a historie odważnych polskich żołnierzy są znane na całym świecie. Wspomnijmy tutaj chociażby polskich lotników walczących w Bitwie o Anglię.
Ostatnio czytałem m.in. Sprawę honoru w wersji polskiej i angielskiej; książkę o tym, jak Japończycy napadli na Darwin w 1941 roku, czy o dr. Richardsie – australijskim lekarzu więzionym przez Japończyków[2]. Interesują mnie te rzeczy, bo czytając takie publikacje, uczę się historii Australii, która również jest mi bliska.
Zawsze starałem się przybliżać historię Polski zarówno swoim dzieciom, jak i uczniom w polskiej szkole. Moje dzieci mówią po polsku i znają historię kraju swoich przodków. Zwłaszcza najmłodszy syn jest zainteresowany historią.
Moje wnuki nie znają polskiego, bo wychowały się w mieszanych kulturowo rodzinach. Tylko najstarsza wnuczka wykazuje zainteresowane językiem polskim i uczy się go przez Internet.
J.T.: Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadzono 6 listopada 2025.
Chciałabym podziękować Krystynie Smolarek, córce Pana Jana, za pomoc w sprawdzaniu tekstu i weryfikacji informacji oraz za udostępnienie domowych archiwaliów.
Jan Smolarek – z wykształcenia elektryk, z zawodu technik rentgenowski, z zamiłowania harcerz i fotograf. Urodził się w 1934 r. w Nowej Polanówce na Wołyniu. W 1943 r. jego rodzina uciekła przed UPA, a rok później została wywieziona na przymusowe roboty do Niemiec. Po wojnie Smolarkowie przeszli przez obozy dipisów, a w 1950 r. wyemigrowali do Australii, osiedlając się w Melbourne. Jan pracował w różnych zawodach, ostatecznie spędzając 32 lata w sektorze medycznym m.in. jako operator mobilnych aparatów rentgenowskich i kierownik przewozowych klinik dentystycznych. W latach 1959–1964 służył w Obywatelskich Siłach Zbrojnych (Citizen Military Forces).
W 1965 r. ożenił się z Janiną, z którą doczekał się trojga dzieci. Diałacz społeczny organizacji polonijnych w Wiktorii: ZHP Podhale w Melbourne (od 1950), Solidacji Mariańskiej (od 1951), Związku Polaków w St Albans (członek od 1974, przewodniczący w latach 1979–1986), Związku Ziem Wschodnich II RP (od 1980), Stowarzyszenia Polskich Kombatantów Koła nr 3 w Melbourne (od 1993) oraz australijskich: Migrant Resource Centre Western District (członek Zarządu) i St Albans Multicultural Consultative Council (członek). Nauczyciel i kierownik Polskiej Szkoły im. Mikołaja Kopernika w St Albans w latach 1974–1993.
Odznaczony:
1975 – Odznaką 25 lat Związku Harcerstwa Polskiego
2000 – Odznaką 25 lat Stowarzyszenia Polskich Kombatantów (SPK)
2011 – Medalem Rady Naczelnej Polonii Australijskiej
2013 – Certificate of Service – Citizen Military Forces, Australian Army
2014 – Medal „Pro Patria”
2017 – Odznaka za Wierną Służbę SPK (Londyn)
Krzyże SPK: brązowy (ok. 1993), srebny (Brisbane 2012) i Złoty Krzyż Kombatancki (Brisbane-Capalaba 2022)
[1] Dr Rowley Richards był australijskim lekarzem, który po uwięzieniu w Singapurze i wysłaniu do pracy przy budowie linii kolejowej łączącej Birmę z Tajlandią został robotnikiem przymusowym w Japonii.
[2] Bp Adolf Piotr Szelążek – ur. 1 sierpnia 1865 w Stoczku Łukowskim, zm. 9 lutego 1950 w Zamku Bierzgłowskim. Polski duchowny rzymskokatolicki, biskup pomocniczy płocki w latach 1918–1925, biskup diecezjalny łucki w latach 1926–1950, założyciel Zgromadzenia Sióstr św. Teresy od Dzieciątka Jezus.
Zdjęcie tytułowe: grafika własna z wykorzystaniem zdjęcia Bogdana Płatka.
Zdjęcia załączone do wywiadu, jeżeli nie podano inaczej, pochodzą z archiwum Jana Smolarka.




![UMCS otworzył w Chełmie Centrum Kompetencji Europejskich [GALERIA ZDJĘĆ]](https://static2.supertydzien.pl/data/articles/xga-4x3-umcs-otworzyl-w-chelmie-centrum-kompetencji-europejskich-1765667532.jpg)

