Obiecywał rodzinę, ale uciekł, gdy syn miał trzy miesiące.

twojacena.pl 2 dni temu

Nazywam się Kinga i wciąż nie mogę dojść do siebie po tamtych wydarzeniach. Mój mąż, człowiek, który marzył o dziecku, błagał mnie, bym została matką, zapewniał o miłości i wsparciu – odszedł od nas, ledwie zaczęło się prawdziwe życie z niemowlakiem. I nie odszedł byle gdzie – wyniósł się do swojej mamusi. A ja zostałam sama – z malutkim synkiem, bolącym kręgosłupem i sercem rozdartym na strzępy.

Pobraliśmy się z Igorzem trzy lata temu. Z początku nasz związek wydawał się idealny. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni nadziei na przyszłość. Ale od razu wiedziałam – z dziećmi nie należy się spieszyć. Trzeba stanąć na nogi, kupić większe mieszkanie, odłożyć przynajmniej minimalną poduszkę finansową. Rozumiałam to, bo mam młodszych braci i dobrze wiedziałam, ile to trudu – opiekować maluchem przez całą dobę. Igor natomiast był jedynakiem, całe życie chronionym, nigdy nie musiał zmagać się z prawdziwymi trudnościami.

Gdy jednak jego kuzynka urodziła dziecko, Igor jakby oszalał. Po każdej wizycie u rodziny zaczynał tę samą rozmowę:

— No już, Kinga. Czas i na nas! Dlaczego ciągle zwlekamy? Łatwiej być młodymi rodzicami. Jak ty się w końcu „przygotujesz”, to będziemy mieli czterdzieści lat na karku…

Próbowałam tłumaczyć, iż jedno to pobawić się z dzieciąteczkiem przez pół godziny, a drugie – nie spaś po nocach, leczyć kolki, karmić, usypiać. Ale on tylko machał ręką:

— Jakbyś miała nie dziecko, a jakąś żywiołową klęskę urodzić!

Nasi rodzice oczywiście tylko dolewali oliwy do ognia. Moi i teściowie zapewniali chórem, iż będą pomagać dzień i noc, iż wezmą wszystko na siebie, tylko niech urodzę. Dałam się przekonać.

W ciąży Igor był wzorowym mężem. Nosił zakupy, sprzątał, gotował, chodził ze mną na USG, denerwował się, głaskał mój brzuch i szeptał, jak bardzo nas kocha. Wierzyłam, iż będzie dobrym ojcem.

Ale bajka skończyła się w chwili, gdy wróciliśmy ze szpitala. Dziecko płakało. Często. Długo. Bez powodu i z powodu. Starałam się oszczędzać Igora nocnych czuwań, ale synek budził się co dwie godziny. Krążyłam po mieszkaniu, kołysałam go, śpiewałam kołysanki, ale w ścianach dwupokojowego lokum nie sposób było ukryć się przed płaczem. Światło w kuchni paliło się całą noc, a ja widziałam, jak mąż wierci się w łóżku, zatyka uszy, denerwuje się.

Z czasem stał się coraz bardziej rozdrażniony. Zaczęliśmy się kłócić, podnosić głosy. Coraz częściej zostawał po godzinach w pracy. Aż pewnego wieczoru, gdy syn miał trzy miesiące, spakował się bez słowa.

— Wyniosę się do mamy. Muszę wy**”Niech lepiej śpi, inaczej zwariuję, a potem wrócę, jak już podrośnie…”**

Idź do oryginalnego materiału