No więc, słuchaj, opowiem ci historię, którą podzieliła się ze mną moja dawna znajoma, Basia. Wydarzyło się to nie byle gdzie, tylko w małym miasteczku jakich wiele w Polsce – powiedzmy, iż w Sandomierzu, gdzie każda plotka roznosi się szybciej niż karetka pogotowia. Ale przyznaję, choćby mnie włosy stanęły dęba, gdy usłyszałam, przez co przeszła pewna kobieta.
Małżeństwo Ewa i Bogdan pracowali w miejscowym szpitalu. Ona – pediatra o złotym sercu, on – zdolny chirurg, z którym wiązano wielkie nadzieje. Żyli jak dwie jagody w jednym kubeczku. Dwójka dzieci, przytulne mieszkanie, szacunek współpracowników – wydawałoby się, idealna rodzina. No, oczywiście, z maluchami przybyło im obowiązków, ale dawali radę. Ewa poszła na macierzyński, Bogdan dalej operował, uczył się, jeździł na konferencje.
Aż nagle – jak grom z jasnego nieba: zakochał się. Nie w aktorkę z telewizji, nie w przypadkową znajomą, tylko w koleżankę z pracy – młodą, zadziorną pielęgniarkę. Często pracowali razem, spędzali noce na dyżurach. I w pewnym momencie Bogdan stracił głowę.
Miotal się między dwoma ogniami, nie wiedząc, jak powiedzieć żonie. Ciągle szukał „odpowiedniego momentu”, a tymczasem romans się rozkręcał. W końcu prawda wyszła na jaw – oczywiście, nie bez pomocy współpracowników. Ewa jeszcze tego samego wieczoru wyrzuciła go za drzwi. Powiedziała tylko: „Podjąłeś decyzję – teraz żyj z nią”.
Bogdan wyszedł. Był zagubiony, ale ostatecznie zamieszkał z kochanką. Nowa partnerka trzymała go mocno. Przebiegła, pewna siebie – nie zamierzała go puścić. A żeby go na dobre przywiązać, zaszła w ciążę. I to nie z jednym dzieckiem – tylko z bliźniakami.
Ewa nie mogła dalej pracować w szpitalu – widzieć każdego dnia tę kobietę w ciąży było ponad jej siły. Zrezygnowała i znalazła pracę w przychodni, gdzie nikt nie znał szczegółów jej dramatu. Wróciła do swojego zawodu – leczyła dzieci i próbowała zaleczyć własne serce.
A potem – tragedia. Poród zakończył się dramatem. Młoda pielęgniarka nie przeżyła, a dzieci – chłopczyk i dziewczynka – zostały sierotami. Bogdan, złamany rozpaczą, trzymał w ramionach dwójkę maluchów i nie wiedział, co dalej. W nocy nie spał, w dzień biegał od jednego lekarza do drugiego. Nie miał nikogo – tylko siebie i te dwa niemowlaki.
Piątego dnia przyszedł do Ewy. Stał w jej klatce schodowej, trząsł się z bezsilności, łzy ciekły mu po twarzy. Gdy otworzyła drzwi, po prostu upadł przed nią na kolana:
– Wybacz mi. Byłem głupcem. Uratuj mnie. Uratuj ich…
Ona stała w milczeniu. Długo. A potem wpuściła go do domu. Razem z obcymi dziećmi. Razem z przeszłością, która ją tak okrutnie zdradziła.
Od tamtej pory żyją we troje. Albo raczej w pięcioro – jeżeli liczyć wszystkie dzieci. Ona znów została mamą, teraz także dla adoptowanych maluchów. On – cichy, przygarbiony, jakby postarzał się o dwadzieścia lat w ciągu jednego roku. Czy teraz mają szczęście? Czy to tylko kompromis? Nie wiem. Ale jedno jest pewne – jej postawa zasługuje na szacunek. Wybaczyła. Nie odwróciła się od cudzego bólu. A to – to jest prawdziwa siła kobiety.