Zabrał mi dwie kotlety i powiedział, iż powinnam schudnąć. Przez sześć lat małżeństwa urodziłam troje dzieci, a teraz boję się zostać sama.
Mam trzydzieści sześć lat. W ciągu tych sześciu lat zostałam mamą trójki wspaniałych dzieci: pięcioletniego Wojtka, trzyletniej Ani i najmłodszego, półrocznego Leosia. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie, ale nie wyobrażałam sobie, jak ciężko to będzie — fizycznie, emocjonalnie, po prostu po ludzku. Życie stało się niekończącym się wyścigiem, w którym cały czas ledwo zipię.
Z Janem poznaliśmy się, gdy miałam prawie trzydzieści lat. Wszystkie przyjaciółki dawno już wyszły za mąż, wychowywały dzieci, a ja wciąż sama — albo w pracy, albo w domu. I nagle pojawił się on — wysoki, wysportowany, z charyzmą. Już wtedy miał dobrą posadę — kierował działem w kancelarii prawnej. Nigdy nie sądziłam, iż taki mężczyzna zwróci uwagę na kogoś takiego jak ja.
O jego poważnych zamiarach przekonałam się, gdy sam przedstawił mnie swojej matce. Helena Janowska była kobietą łagodną, inteligentną, od razu mnie do siebie zjednała. Była zachwycona mną i prawie sama popchnęła syna do ślubu. Pobraliśmy się szybko, niemal nagle. A potem zaczęła się seria urlopów macierzyńskich.
Najpierw urodził się Wojtek, a ja zrezygnowałam z pracy. Potem przyszła Ania, a później Leoś. I tak już nie wróciłam do zawodu. Wszystkie dzieci są na mojej głowie: starsze nie chodzą do przedszkola, Wojtek chodzi na zajęcia dodatkowe, Anię uczę sama, a przez cały czas mam w ramionach najmłodszego. Kocham swoje dzieci, są wspaniałe, ale nie mam już ani siły, ani… siebie.
Kiedyś ważyłam czterdzieści dziewięć kilogramów. Chodziłam na siłownię, biegałam rano, dbałam o siebie. Teraz ważę osiemdziesiąt. Mój dzień to kasza, pieluchy, lekcje, zupa, sprzątanie, wieczorna awantura i tak w kółko. Na sport nie mam już ani czasu, ani siły. A jeżeli choćby spróbuję — natychmiast przychodzą dzieci, ciągną, pytają, wspinają się na ręce.
Janek na początku traktował zmiany z humorem. Nazywał mnie „pączuszkiem”, „moją słodką misiaczką”. Ale stopniowo żarty zniknęły. A potem — zniknęła też cierpliwość.
W piątek jedliśmy kolację. Położyłam sobie na talerz trzy kotlety. Spojrzał, w milczeniu zabrał dwie i odniósł na patelnię.
— Powinnaś schudnąć. jeżeli kiedyś znajdę sobie inną kobietę, będzie to wyłącznie twoja wina — rzucił spokojnie, nie patrząc mi w oczy.
Zdrętwiałam. Jakby ktoś uderzył mnie w piersi. Rozumiem, iż się zmieniłam. Że jestem zmęczona. Że nie jestem już tą, w której się zakochał. Ale czy to moja wina, iż oddałam całą siebie rodzinie? Że nie śpię nocami, bo jednemu ząbkują zęby, drugie nie chce jeść brokułów, a trzeci znowu zgubił zeszyt? Czy nie zasługuję choć na odrobinę zrozumienia?
Chętnie poszłabym na masaż, zrobiła manicure, odświeżyła kolor włosów. Ale nie ma pieniędzy. Wszystko idzie na dzieci, zajęcia dodatkowe, jedzenie, raty kredytów, pomoc teściowej. Janek dobrze zarabia, ale i wydatków mamy mnóstwo. I oczywiście on musi dobrze wyglądać — w końcu jest szefem. A ja mogę posiedzieć w starym szlafroku. Tylko iż coraz rzadziej poznaję siebie w lustrze. Sukienki nie leżą. Dżinsy się nie dopinają. Wszystko wydaje się dziwne i obce.
Czasem myślę, iż już nie jestem kobietą. Tylko cieniem. Karmiącym, sprzątającym, myjącym, ale nieczującym, niemogącym marzyć. Tylko moja teściowa — jedyna osoba, która jeszcze nas trzyma razem. Dzwoni, przyjeżdża, pomaga z dziećmi. I mam nadzieję, iż nie pozwoli mu odejść. Nie pozwoli zniszczyć wszystkiego, dla czego żyłam przez ostatnie sześć lat.
Czasem się boję: a jeżeli pewnego dnia spakuje rzeczy i wyjdzie? Zostawi mnie z trójką dzieci i cieniem samej siebie? Nie proszę o wiele. Chciałabym tylko, żeby przypomniał sobie, za co mnie pokochał. I zobaczył: wciąż jestem tą samą kobietą. Tylko bardzo, bardzo zmęczoną.