Otwarta Okna

newsempire24.com 13 godzin temu

Nie zamknięte okna

Julia po raz pierwszy od wielu miesięcy usłyszała swój własny głos. Brzmiał chropowato, przyciszony, jakby przebijał się przez warstwę kurzu, który osiadł na strunach głosowych i czasie:

— Dzień dobry.

To nie było zwykłe powitanie. To był próbny krok. Głos sprawiał wrażenie, jakby nie był pewny, czy ma prawo zabrzmieć. Wydobył się tak, jakby należał do innego życia — tego, w którym od rana trzaskały drzwi łazienki, w kuchni gwizdał czajnik, a małe boskie stópki biegły do niej, żeby pokazać, jak urośnięta fasolka na wacie w słoiku po miodzie.

Julia otworzyła oczy w głuchej ciszy. Sufit — przyciemniony, szarawy, jak wypłowiałe niebo, wisiał nad nią nieruchomo, bez śladu życia. W mieszkaniu było ciepło, ale lekki przeciąg musnął róg zasłony — znowu zostawiła okno otwarte. Albo nie zapomniała, tylko zrobiła to specjalnie. Może stamtąd znów doleci dziecięcy śmiech. Albo kroki. Albo oddech.

Leżała na plecach, nieruchomo, jakby wierzyła, iż jeżeli wystarczająco długo wpatrywać się w górę, tam, między pęknięciami na tynku, ukaże się droga. Trasa, która pokaże, jak wyjść z tej nieskończonej szarej przestrzeni, a przede wszystkim — z samej siebie.

W kuchni wszystko stało na swoim miejscu. Kubek z zaschniętą kawą na parapecie — jakby czekał, aż rozpocznie się wczoraj. Pociemniałe jabłko na desce, zapomniane jak niedokończone rozmowy. I zdjęcie na lodówce: chłopiec około sześciu lat, w stroju astronauty, uśmiecha się szeroko i szczerze, jakby właśnie miał zapytać: „Mamo, a ja naprawdę polecę?”

Nie dotykała tego zdjęcia od ponad roku. Wystarczyło, iż ręka się zbliżyła — i zamierała w powietrzu, bojąc się zatrzeć wspomnienie. Fotografia trzymała się na magnesie z dziecięcej poradni okulistycznej — śmieszne, jeżeli się nad tym zastanowić. Pojechali tam tylko „na kontrolę”, syn narzekał, iż litery uciekają z kartki. A skończyło się… nie receptą, nie okularami. Skoczyło się inaczej. Tym, na co nikt nie jest gotowy. I skąd nie ma już powrotu.

Przy wejściu, tuż przy drzwiach — małe buty sportowe z niebieskimi rzepami. Zakurzone. Ciche. Milczący świadkowie czasu. Julia codziennie przechodziła obok, czując dziwny dreszcz, jakby bała się, iż jeżeli przypadkiem je potrąci, wszystko się zawali. W teorii — to tylko para dziecięcych bucików. Plastik, materiał, podeszwa. A w praktyce — całe życie. Mały wszechświat, ściśnięty w dwadzieścia centymetrów.

Kiedyś lubiła poranki. Gotowała kawę, włączała muzykę. Teraz — wrzątek z zieloną herbatą, bez cukru, bez cytryny. Gorycz ciągnęła się po gardle jak niedopowiedziane słowa. Za oknem powoli budziło się miasto: autobusy, dym papierosowy, szczekanie psa, krzyki sąsiadów. Miasto żyło, nie wiedząc, iż gdzieś obok ktoś już dawno przestał.

Julia uczyła literatury. W Liceum w Poznaniu. Uwielbiała Gombrowicza — za ironię, za dramat ukryty między słowami, za pauzy, w których można się schować. Po… odeszła. Najpierw na zwolnienie. Potem w nicość. Nigdy nie wróciła. Nie mogła. A potem już choćby nie chciała. Czytanie stało się nie do zniesienia — słowa rozrywały klatkę piersiową od środka.

Na wiosnę przyjaciółka siłą zawlekła ją do grupy wsparcia. Pachniało tam taną kawą z automatu, ściany były szare, starte czasem i cudzymi historiami. Pamiętała kobietę w czerwonym swetrze, która straciła męża. Chłopaka około dwudziestki, który przez cały wieczór milczał, kurczowo ściskając plecak. Nikt nie krzyczał. Ale powietrze drżało od bólu jak napięta struna.

Julia poczuła się tam obco. Jakby jej strata była zbyt osobista. Zbyt niewidoczna. Bez grobu, bez daty, bez pożegnania. Jakby nie miała prawa cierpieć na głos. Więc wyszła. Cicho. Nigdy nie wróciła.

Czasem pisała listy. Nie wysyłała. Po prostu zostawiała je w folderze „Szkice” w laptopie. Pisała do niego.

„Poszedłbyś teraz do pierwszej klasy. Pewnie nie lubiłbyś kaszy manny. Kłócilibyśmy się rano. A może byłbyś spokojny. Wiedziałbyś, jak pachną moje włosy. Plotłabym ci warkoczyki, gdybyś był dziewczynką. Ale jesteś chłopcem. Moim kosmonautą. Moim «mamo, patrz!». Moją nadzieją.”

Czasem nie kończyła. Stawiała kropkę. Bez ciągu dalszego. Bez wyjaśnień.

Dziś głos wydobył się nie z pustki, ale z głębi. Nie prosił, nie wołał, nie cierpiał. Po prostu był. I nagle to wystarczyło.

Po raz pierwszy od dawna Julia chciała wyjść. Po prostu wyjść. Bez celu. Bez powodu. Stanąć na ziemi, która dawno nie czuła jej kroków.

Wyciągnęła płaszcz. Dawno go nie nosiła. Wciągnęła buty. Zastygła. Słuchała, jak stare parkiety wzdychają pod podeszwami. W środku coś drżało. Nie strach. Nie ból. Coś innego. Jakby coś wracało.

Podeszła do lodówki. Wzięła zdjęcie. Ostrożnie zdjęła magnes. Przeciągnęła palcem po twarzy syna, po jego szerokim, tak żywym uśmiechu.

— Chodź, mój kosmonauto. Muszę znów nauczyć się żyć — szepnęła.

Otworzyła drzwi. Zrobiła krok. Potem drugi.

I po raz pierwszy od tamtego roku — zamknęła okno.

Nie z bólu. Nie ze strachu. Po prostu — bo zrozumiała, iż teraz… już można. A może choćby trzeba.

Idź do oryginalnego materiału