Gdy po raz drugi nosiłam w sobie maleńkie życie, do drzwi zadzwoniła dziewczyna z niemowlęciem w ramionach. Stało się to w środku jednej z tych nocy, w których światło latarni zdaje się płynąć jak woda, a podłoga drży od szeptów nieznanych gości.
Nie mogłam pojąć, iż taki scenariusz mógłby spotkać mnie, kobietę z krwi i kości, a jednocześnie z mgły. Okazało się, iż przez lata żyłam w nieświadomości, z kim naprawdę dzieliłam dach.
Poznałam Adama Kowalskiego, kiedy miałem piętnaście wiosen, a on już siedemnaście. Po pięciu latach małżeństwa, w ciągu kolejnego roku, urodziła się nasza córka mała Ania, której uśmiech rozświetlał każdy kąt naszego dwupokojowego mieszkania przy ulicy Floriańskiej w Warszawie. Adam, zawsze pełen werwy, poświęcał jej najwięcej uwagi i jednocześnie zaczął pracować jeszcze intensywniej.
Mój mąż kupił przytulny dwupokojowy apartament, a Ania stała się jego najcenniejszym skarbem. Odprowadzał ją codziennie do przedszkola Słoneczna Łąka, uczestniczył w jej zajęciach plastycznych i tanecznych, a po południu razem wędrowali po parkowych alejach, oglądając kreskówki na wielkim ekranie, który w ich świecie wyświetlał się na niebie. Rodzina była jak idealny obraz w ramie aż do chwili, gdy sen nagle się załamał.
Kiedy znowu nosiłam, przy progu stanęła dziewczyna w wieku dwudziestu lat, trzymając w ramionach noworodka. Odsunęłam się na bok, uśmiechnęłam się wymijająco i wpuściłam ją do środka. Przedstawiła się jako Bogna, lat dziewiętnaście, druga żona mojego męża.
Dwa tygodnie wcześniej urodziła syna i postanowiła postawić kropkę nad i. Opowiedziała mi, iż od dwóch lat są razem i iż nie zamierza odpuścić. Zadzwoniłam do Adama i poprosiłam, by przyszedł. Jego odpowiedź brzmiała niczym echo w pustym korytarzu:
Kochanie, kiedyś żyliśmy w zgodzie jak dwa płatki śniegu. Nie chcę tego zmienić. Nie zamierzam się rozwieść, ale i Bogny nie opuszczę.
Łzy spłynęły mi po policzkach, a ja chwyciłam jego walizkę, by wyrzucić go na zewnątrz. Zanim jednak zdążył opuścić próg, rzucił się za mną:
Skarbie, pożałujesz tego. Mieszkanie jest na moje nazwisko, więc ty i dzieci zostaniecie w starej kamienicy na obrzeżach miasta. Nie liczę choćby na alimenty mój pensja to już ledwo co kilka złotych. Pomyślcie, jak będziecie żyć.
Nie mogłam uwierzyć, iż taką prawdę wylewał człowiek, którego kochałam.
Byłam pewna, iż nie chcę, aby moje dzieci rosły w cieniu jego słów. Adam odszedł z Bogną, a ja spakowałam nasze rzeczy i ruszyłam do małego, przytulnego mieszkania przy ulicy Łąkowej. Nie było czasu w płacz. Adam gwałtownie złożył pozew o rozwód, ja wydałam ostatnie grosze na dobrego prawnika, który zadbał, by nasze cztery kąty pozostały w naszych rękach. Nie domagałam się choćby alimentów.
Siedem lat później poślubiłam ponownie. Tym razem mężczyzna nazywał się Piotr Zieliński zupełnie inny niż Adam. Jego serce było pełne ciepła, a dom wypełniała radość. Okazało się, iż Bogna potrzebowała tylko pieniędzy od mojej byłej, a gdy Adam został bez dachu nad głową, wyrzuciła go na bruk. Próbował wrócić do mnie, ale po tym, co usłyszałam, nie chciałam już niczego więcej z nim mieć.
Teraz, gdy sen splata się z jawą, widzę jak pod naszym dachem rosną kwiaty, które nigdy nie więdną, a echo dawnych kroków zamienia się w cichy szum morza, który niesie mnie w nieznane.











