Mam 64 lata. Urodziłam moją córkę bardzo młodo – miałam zaledwie 18 lat. Kiedy moi rodzice dowiedzieli się o ciąży, odnaleźli mojego „narzeczonego” i wspólnie z jego rodzicami doprowadzili do naszego ślubu. Ani ja, ani on nie chcieliśmy wówczas wiązać się na stałe, ale kto wtedy odważyłby się sprzeciwić woli rodziców? W tamtych czasach to było nie do pomyślenia. Uznano, iż wstydem byłoby, gdyby dziewczyna została sama z dzieckiem, a usunięcie ciąży to grzech. Tak zostałam żoną i zamieszkałam z teściami.
Związek z mężem od początku był napięty. Żadne z nas nie cieszyło się z tego małżeństwa, ani – powiedzmy to szczerze – z narodzin dziecka. Rodzicom z obu stron było wszystko jedno, ważne, by nie było wstydu przed sąsiadami czy rodziną.
Córka urodziła się z poważnym schorzeniem, co jeszcze bardziej pogłębiło mój smutek i apatię. Żyliśmy jak wszyscy – pracowaliśmy, jeździliśmy na działkę, wychowywaliśmy córkę. Teściowie już nie żyli, mieszkanie zostało nam, córka rosła. Z czasem przyzwyczailiśmy się do siebie, ale miłości między nami nie było i nigdy się nie pojawiła.
Pewnego dnia mąż zapytał:
– To nie jest moja córka, prawda?
Od tego momentu nie mogłam pozbyć się tych myśli z głowy. Rzeczywiście – córka nie przypominała ani mnie, ani jego. Ani z wyglądu, ani z charakteru, ani z nawyków. A jej schorzenie, choć często bywa dziedziczne, nie występowało nigdy w naszej rodzinie.
W miarę jak dorastała, była coraz trudniejsza, głównie wobec mnie. Czuję, iż także ona czuła się obco, ale nigdy nie powiedziałam jej tego wprost.
Mimo choroby, wyszła za mąż. Nasze relacje były już wtedy bardzo chłodne. Pomagałam im tylko dwa razy – przy narodzinach wnuczki i gdy poszła do szkoły. Nie potrafię się zmusić, by angażować się bardziej – czuję, iż to obcy ludzie.
Kiedy wnuczka poszła do drugiej klasy, zostałam sama. Mój mąż zmarł nagle. choćby na jego pogrzebie nikt nie okazywał zbytnich emocji. Nie czułam więzi ani z córką, ani z wnuczką. I wtedy pomyślałam: zrobię test – może to potwierdzi moje przypuszczenia.
Kiedy zostałam sama, poczułam żal za swoim życiem. Miałam w sobie gniew, iż czas minął, a ja nie spełniłam się ani jako żona, ani jako kobieta, ani jako matka. Koleżanki poradziły mi wizytę u specjalisty. I wiecie, co usłyszałam?
Że wszystko, co mnie spotkało, było wynikiem moich własnych wyborów. Że zamiast kochać i chronić córkę, zrobiłam z niej winowajczynię swojego życia. Że byłam chłodna wobec męża, oskarżałam go tylko za to, iż istniał. I iż teraz chcę zrobić test tylko po to, by mieć dowód i móc powiedzieć:
– A nie mówiłam, iż nie jesteś moja? Wiedziałam to. Nie mogłam mieć takiej złej córki.
Szczerze mówiąc, byłam zszokowana tym, co usłyszałam. Jak ten „lekarz” śmie mnie oceniać?
Tak, chcę zrobić test. I tak, wierzę, iż odpowie na wszystko, co mnie dręczy. Nie wierzę, iż ona jest moją córką. Nie wierzę. Do dziś nie rozumiem, jak to się mogło stać – może dzieci zostały podmienione, może zaszła pomyłka… Takie historie przecież się zdarzają.
A z drugiej strony – co potem? Z testem w ręku przez cały czas będę sama. Jak byłam. Jak jestem.