Pokoleniowa szkoła. "Mieliśmy z tatą tę samą nauczycielkę, oboje pamiętamy, jaki budziła postrach"

gazeta.pl 7 godzin temu
Są miejsca, w których czas się zatrzymuje. W pewnym małym mieście stoi szkoła, której mury pamiętają zarówno rodziców urodzonych w latach 60., jak i ich dzieci. Dwie generacje, które stąpały po tych samych korytarzach, mierzyły się z zupełnie innymi realiami. Choć dzieli ich ponad 20 lat, ich wspomnienia, co zaskakujące, bywają bardzo podobne.Są szkoły, które wybudowano tak dawno, iż uczęszczali do nich rodzice, a później... ich dzieci. "Pokoleniowe" placówki to świetne nośniki wspomnień, a także doskonała okazja do porównań. Szczególnie gdy okazuje się, iż uczy wciąż ta sama kadra nauczycielska i wychowuje kolejne roczniki.
REKLAMA


Zobacz wideo


Kiedy dziecko się zakrztusi. Przede wszystkim nie panikować. Działać! Wybierz serwis


Ta sama szkoła, ta sama kadra, inne czasy- Urodziłem się w latach 60. i trzy pierwsze klasy szkoły podstawowej spędziłem w wiejskiej szkole. Później przeniesiono nas do miejskiej placówki, gdzie dokończyłem pierwszy stopień edukacji. Ależ to był wspaniały czas! Miejska szkoła mieściła się w olbrzymim, nowo oddanym budynku, klasy były duże, ale nowocześnie (na tamte standardy) wyposażone - mówi Mariusz (imię zmienione).- Pamiętam, iż spore wrażenie robiły na mnie eksponaty w klasie biologicznej. I w ogóle fakt, iż klasy były dostosowane do konkretnych przedmiotów też był dla nas nowością - dodaje. - Dzwonek był prawdziwy: metalowy, głośny, brzęczący, w wiejskiej szkole takiego nie było. To, co pozostało niezmienne, to autorytet nauczyciela - wspomina Mariusz. - Nie dyskutowało się, nie podważało słów. Wręcz przeciwnie, pamiętam, iż jak zaczarowani słuchaliśmy opowieści naszego geografa. A pani od polskiego… ach, to był postrach! Zawsze ten sam kok, te same okulary zsuwające się z nosa. Potrafiła jednym spojrzeniem uciszyć klasę. Ale dzięki niej do dziś pamiętam "Litwo, ojczyzno moja..." - śmieje się nasz rozmówca. No i matematyka! Uczył nas człowiek, który naprawdę wiedział, jak przekazywać wiedzę. Uważam, iż dzięki niemu mogłem pomagać moim dzieciom w odrabianiu lekcji.


Pokoleniowa szkoła fotoak / Shutterstock


- A zadawał ich całe stosy - śmieje się Iga (imię zmienione), córka Mariusza. Dziewczyna urodziła się w latach 90. i chodziła do tej samej szkoły co jej tata. - Mogę powiedzieć, iż i ja i tata nie tylko chodziliśmy do jednej placówki, ale także uczyli nas ci sami nauczyciele. Matematyk naprawdę nic sobie nie robił z tego, iż uczniowie po szkole też chcieliby odpocząć. Zadawał nam mnóstwo zadań dodatkowych i sumiennie nas z nich rozliczał. Ale też potrafił sam zostać po lekcjach z uczniami, którzy nie potrafili "załapać". To był człowiek, który wybrał zawód z prawdziwego powołania - dodaje Iga.


Iga także wspomina, iż pani od polskiego była postrachem szkoły. - Zaskakujące, bo to była drobna i niepozorna kobieta, miała krótko obcięte włosy, okulary i zawsze nosiła klucz na palcu, jak pierścionek z dużym drewnianym dodatkiem - uśmiecha się nasza rozmówczyni. - Ona choćby nie musiała się odzywać, miała w sobie coś takiego, iż człowiek zastanawiał się, co przeskrobał. Miałam w małym palcu wszystkie lektury, nie chciałam jej podpaść - mówi Iga.Stare mury, nowe standardyChoć kadra w dużej mierze pozostawała taka sama, zmieniały się podręczniki, podstawa programowa i niektóre przedmioty.- Pamiętam, iż uczyliśmy się języka rosyjskiego i nasza szkoła miała specjalną klasę z kabinami i słuchawkami do nauki. To było coś wtedy - mówi Mariusz. - My wchodziliśmy do kabiny, a nauczycielka rozmawiała z nami po rosyjsku. - Za moich czasów rosyjski nie był już w podstawie programowej. Uczyłam się angielskiego i niemieckiego. Pamiętam, iż klasy językowe miały zupełnie inne ustawienie ławek. Nie stały rzędami, ale były ustawione w kształt litery "U". To miało chyba zapewniać swobodną konwersację, bo wszyscy się dobrze widzieliśmy - mówi Iga.


Kara karze nierówna. "Nauczyciele nie mieli oporów"- Chodziłem do szkoły w czasach, gdy dyscyplina była... ścisła. Nauczyciele nie mieli oporów, by w przypadku przewinień uczniów stosować kary fizyczne. Uderzenie linijką w dłoń to jeden z przykładów. Rodzicom się nie skarżyliśmy, bo po pierwsze - to była persona, a po drugie - w domu od rodziców dostalibyśmy burę. To były czasy, gdy starszy miał rację i tyle, nikt z tym nie dyskutował - opowiada Mariusz. - Za moich czasów to było nie do pomyślenia! Najgorszą karą było posłanie do dyrektora i telefon do rodzica. Ale to dobrze, bo to, o czym mowa powyżej, to dla mnie nie dyscyplina, ale przemoc - mówi Iga. - Ja pamiętam, iż najgorsze były dla mnie docinki nauczycieli na temat strojów. Miałam "kolorowy" styl, który nie podobał się szczególnie starszej kadrze.- Nic dziwnego, w latach 70. nie można było sobie pozwolić na szaleństwa, ale też nie bardzo było jak to zrobić - śmieje się Mariusz. - W wiejskiej szkole chodziliśmy w fartuszkach, ale w miejskiej wystarczyły białe kołnierzyki. Miało to jakiś urok - dodaje. Jakie wspomnienia budzi w Was szkoła? Zachęcamy do podzielenia się nimi - chętnie opiszemy je w anonimowym tekście. Można je wysyłać tu: agatagp@agora.pl.
Idź do oryginalnego materiału