W Polsce boimy się inności
Po wecie prezydenta wobec ustawy przewidującej finansowe wsparcie w postaci 800 plus dla dzieci ukraińskich uczących się w polskich szkołach, w mediach społecznościowych zawrzało.
W komentarzach – oprócz zwykłych politycznych emocji – pojawiło się sporo głosów, które można określić jednym słowem: niechęć.
Do Ukraińców, do cudzoziemców, do wszystkiego, co inne. Ludzie chwalili decyzję, sugerując, iż ktoś w końcu "odsunął od koryta obcych".
Te komentarze bolały mnie, przerażały i sprawiały, iż było mi niedobrze. Ale one też pokazują, jak bardzo wciąż boimy się tego, co przychodzi z zewnątrz.
A przecież Polska szkoła – niezależnie od decyzji polityków – już jest miejscem wielokulturowym. Wystarczy wejść do dużego miejskiego liceum czy podstawówki.
Są tam dzieci z Ukrainy, Białorusi, Indii, Wietnamu, ale też dzieci z rodzin, które wróciły z emigracji i mówią lepiej po angielsku niż po polsku. To nie wizja przyszłości, to codzienność ostatnich pięciu, może ośmiu lat.
Dlaczego więc wciąż reagujemy lękiem? Bo te ksenofobiczne komentarze wg mnie są przejawem strachu. A strach zwykle rodzi się z niewiedzy. Inny język, inny akcent, inne zwyczaje – to wszystko wydaje się groźne tylko dlatego, iż nie jest nam dobrze znane.
Demonizujemy cudzoziemców, zamiast zobaczyć w nich zwykłych uczniów i ich rodziców, którzy – podobnie jak nasze dzieci – uczą się matematyki, biegną na przerwie po kanapkę i stresują się klasówką.
Słowo "międzykulturowy" triggeruje
Na studiach nikt się nie dziwi, iż obok nas siedzi kolega z Hiszpanii czy koleżanka z Turcji – Erasmus od lat uchodzi za świetne doświadczenie, które otwiera głowy, uczy odpowiedzialności i samodzielności.
Studenci opowiadają, jak wiele zyskali dzięki kontaktom z osobami z innych kultur i przebywając przez semestr za granicami naszego kraju na studenckiej wymianie. Dlaczego więc, gdy to samo dzieje się w szkołach podstawowych czy średnich, nagle reagujemy oporem?
Warto przy tym też wspomnieć o tzw. asystentach międzykulturowych, zatrudnianych po to, by dzieci z Ukrainy mogły lepiej odnaleźć się w systemie edukacji. Słuchałam na ten temat niedawno podcastu w radiu TOK FM.
To stanowisko stworzono wtedy, gdy dla dzieci uchodźców wprowadzono szkolny obowiązek w polskim systemie edukacyjnym. Sama nazwa – "międzykulturowy" – wywołała oburzenie części rodziców. Młodsi powiedzieliby, iż czuli się striggerowani, gdy słyszeli frazę "międzykulturowy".
Pojawiły się pytania o to, dlaczego dzieci mają być w tej całej "międzykulturowości". I ostatecznie w wielu szkołach zmieniono nazwę na zwykłego "asystenta", żeby uniknąć protestów.
A przecież to absurd. Słowo "międzykulturowość" i realia, jakie się za nim kryją, nie są żadnym zagrożeniem. Ono po prostu opisują rzeczywistość – szkołę, w której spotykają się dzieci z różnych światów. Taką, która już jest obecna w Polsce.
Ksenofobia działa tylko w jedną stronę?
Warto też przypomnieć, iż nastroje "anty" nie dotyczą tylko uczniów z Ukrainy. W Warszawie, Krakowie, Wrocławiu czy Gdańsku w klasach siedzą obok siebie dzieci, których rodzice pracują w międzynarodowych korporacjach w naszym kraju: Hindusi, Brytyjczycy, Francuzi, Wietnamczycy. To naturalne – mieszkamy w centrum Europy, która jest pełna wymiany i różnorodności, wydawało mi się, iż to jest już takie normalne, codzienne.
Czy naprawdę chcielibyśmy, żeby polskie dzieci w Norwegii czy w Wielkiej Brytanii były traktowane gorzej tylko dlatego, iż są Polakami? A przecież tam takich dzieci jest mnóstwo – i jakoś nikt nie domaga się, żeby były izolowane albo odmawia im się pomocy socjalnej.
Wręcz przeciwnie, w wielu krajach Zachodu różnorodność jest wartością, którą wspiera się od najmłodszych lat, budując klasy i szkolne oddziały nazywane "integracyjnymi".
Mówimy dużo o otwartości i tolerancji, ale często tylko w jedną stronę. Lubimy, gdy ktoś akceptuje nas – nasze święta, naszą religię, naszą kulturę. Ale gdy przychodzi do akceptacji "innych" – nagle zaczyna się problem.
Wciąż (niestety) musimy uczyć tolerancji...
A przecież szkoła jest miejscem, w którym dzieci powinny uczyć się, iż różnice nie są zagrożeniem, tylko szansą. Szansą, by poznać inny język, inny sposób myślenia, inne spojrzenie na świat. Inna perspektywa ZAWSZE powinna być wartością, bo rozszerza nasz obraz na świat i uczy nas czegoś nowego.
Jeśli od najmłodszych lat będziemy pokazywać dzieciom, iż odmienność jest czymś normalnym – nie będzie strachu i demonizowania. Bo dziecko, które bawi się na przerwie z koleżanką z Indii czy kolegą z Ukrainy, nie myśli w kategoriach politycznych sporów.
Ono po prostu widzi drugiego człowieka, a schody zaczynają się wtedy, kiedy dziecko w domu słyszy stygmatyzujące ich kolegów z klasy komentarze z ust rodziców.
Dlatego to od nas, dorosłych, zależy, czy szkoła będzie miejscem lęku przed "osobami z innej kultury czy posługującej się innym niż nasz językiem, czy miejscem nauki prawdziwej otwartości. Bo wielokulturowość nie jest przyszłością – ona już jest w polskich szkołach. Pytanie tylko, czy potrafimy to zaakceptować.