Kiedy po raz pierwszy wzięliśmy ślub z Krzysztofem, ja miałam dwadzieścia lat, on ledwie osiemnaście. Nie planowaliśmy rodziny tak wcześnie, ale dwie kreski na teście zdecydowały za nas. Dziewięć miesięcy później urodziłam bliźniaczki – dwie przepiękne dziewczynki. Byliśmy we trzech i przed nami całe życie. Młodzi, naiwni, ale pełni nadziei.
Żyliśmy skromnie, ciągle brakowało złotówek. Krzysztof harował, jak tylko mógł: w dzień w fabryce, nocą na magazynie, dorabiał jako magazynier, montował meble – gdzie popadło. Ja, choć z niemowlakami przy piersi, też kombinowałam – robiłam na drutach, szyłam, pisałam teksty na zamówienie. Było ciężko, czasem ręce opadały, ale trzymaliśmy się. Gdy dziewczynki podrosły i poszły do przedszkola, dostałam porządną pracę, a po roku choćby awans. Spłaciliśmy długi, pozwoliliśmy sobie na wakacje, odetchnęliśmy trochę.
Piętnaście lat. Piętnaście lat byliśmy razem. Wspólnie wychowywaliśmy córki, wspólnie dźwigaliśmy codzienność, dzieliliśmy troski i radości. Ale coś się popsuło. Zaczęłam zauważać, iż Krzysztof się zmienia. Oddala. Wcześniej pędził do domu, teraz coraz częściej zostawał „w pracy”. Choć zmienił ją już dawno, a grafik miał jak marzenie. Mówił – dyżur, nagły zlecenie, pomoc koledze. A ja wierzyłam. Wierzyłam, bo byłam pewna – to nasza drużyna.
Aż tu pewnego dnia moja intuicja zawyła jak syrena w Ochotniczej Straży Pożarnej. Sprawdziłam jego telefon. Połączenia, wiadomości, lokalizacja. Wszystko stało się jasne: mój mąż mnie zdradza. I to od dawna. Systematycznie. Z premedytacją. Z zimną krwią.
Usiadłam naprzeciw niego i wyłożyłam kawę na ławę. Liczyłam, iż to pomyłka, iż źle zrozumiałam. Ale on spojrzał mi w oczy i… przyznał się. Powiedział, iż spotkał swoją pierwszą miłość – Ewę, tę samą, ze szkolnej ławki. Że przez cały czas nie mógł o niej zapomnieć. I iż teraz wreszcie zrozumiał, kogo kocha.
Wyrzuciłam go. Bez wahania. Próbował się miętolić, nie odszedł od razu, wyniósł się do matki. Dzwoniła, błagała, żebym wybaczyła, mówiła, iż się pogubił. A ja nie słuchałam. Złożyłam pozew o rozwód. Płonęłam z wściekłości i bólu. Zdradził nie tylko mnie – zdradził naszą rodzinę. Nasze dzieci.
Minął czas. Zaczął się znów pojawiać. Mówił, iż tęskni, iż chce być blisko. Byłam ostrożna, ale dziewczynki lgnęły do niego. Nie rozumiały, co się dzieje, a ja starałam się nie obarczać ich naszą dorosłą dramą. Stopniowo zaczęliśmy się dogadywać. Jeździliśmy do parku, chodziliśmy do kina, urządziliśmy choćby mały rodzinny piknik. Wszystko jakby wróciło do normy. Wrócił do domu, choć nieoficjalnie. Znów byliśmy rodziną.
I wtedy – nowy zwrot akcji. Okazało się, iż jestem w ciąży. Drugi miesiąc. W środku wszystko mi drżało. Czyżby znów uciekł? Krzysztof deklarował wsparcie, ale w praktyce… coraz częściej nocował u matki. A Ewa – ta szkolna miłość – dosłownie wisiała na telefonie. Spotkałam się z nią choćby raz. Liczyłam, iż da się porozmawiać po ludzku, wytłumaczę, iż mamy dzieci, iż spodziewam się kolejnego. A ona tylko wzruszyła ramionami: „To nie moja sprawa. Niech sam się zdecyduje”.
Zdecydował. Wyjechał do niej. Mnie, w ciąży, zostawił samą. Dziecka nie uznał. Na syna spojrzał raz. Jeden. I zniknął.
Minęły prawie dwa lata. Wychowuję syna sama. Pomagają rodzice. Dziewczynki podrosły, wszystko rozumieją, choć udają, iż nie. A Krzysztof… Jakby nas wymazał ze swojego życia. Nie piszę, nie dzwonię. Nauczyłam się żyć bez niego. Ale w sercu została dziura. Bo ból po zdradzie męża to jedno. A ból po tym, jak ojciec porzucił własne dzieci dla jakiegoś wspomnienia – to zupełnie inna historia. Historia, której nikomu nie życzę.