Kiedy wzięłam ślub z Jackiem, miałam dwadzieścia lat, a on ledwie osiemnaście. Nie planowaliśmy rodziny tak szybko, ale dwie kreski na teście wszystko za nas rozstrzygnęły. Dziewięć miesięcy później urodziłam bliźniaczki — dwie cudowne dziewczynki. Byłyśmy we trzy — a przed nami całe życie. Młodzi, naiwni, ale pełni nadziei.
Żyliśmy skromnie, wiecznie brakowało grosza. Jacek harował, jak tylko mógł: w dzień w fabryce, w nocy na magazynie, dorabiał jako pomocnik budowlany czy montujący meble — byle zarobić. Ja, mimo niemowląt, kombinowałam w domu — dziergałam, szyłam, pisałam teksty na zlecenie. Było ciężko, czasem ręce opadały, ale trzymaliśmy się razem. Gdy dziewczynki podrosły i poszły do przedszkola, dostałam lepszą pracę, a po roku choćby awans. Spłaciliśmy długi, pozwoliliśmy sobie na wakacje, w końcu odetchnęliśmy.
Piętnaście lat. Piętnaście lat byliśmy razem. Razem wychowywaliśmy córki, razem ciągnęliśmy ten wózek, dzieliliśmy troski i radości. Aż coś się zepsuło. Zaczęłam zauważać, iż Jacek się zmienia. Oddala. Kiedyś pędził do domu, teraz coraz częściej zostawał „w pracy”. Choć pracę zmienił dawno, a grafik miał jak w banku. Mówił — dyżur, nagły projekt, pomoc koledze. A ja wierzyłam. Bo byłam pewna — to przecież druga połówka mojej jabłoni.
Aż pewnego dnia moja intuicja zawyła jak syrena strażacka. Sprawdziłam jego telefon. Połączenia, wiadomości, lokalizacja. Wszystko stało się jasne: mój mąż mnie zdradza. I to od dawna. Regularnie. Z premedytacją. Bez cienia skruchy.
Usiadłam naprzeciw niego i wyłożyłam kawę na ławę. Liczyłam, iż to pomyłka, iż coś źle zrozumiałam. Ale on spojrzał mi w oczy i… przyznał się. Powiedział, iż spotkał swoją pierwszą miłość — Ewę, tę samą ze szkoły. I iż nigdy o niej nie zapomniał. I iż teraz wreszcie wie, kogo kocha.
Wyrzuciłam go. Bez wahania. Miotał się jeszcze, wyniósł się do matki. Dzwoniła, błagała, bym wybaczyła, mówiła, iż się pogubił. A ja nie słuchałam. Złożyłam pozew o rozwód. Paliłam się z gniewu i bólu. Zdradził nie tylko mnie — zdradził naszą rodzinę. Nasze dzieci.
Minął czas. Zaczęł się znów pojawiać. Mówił, iż tęskni, iż chce być blisko. Byłam ostrożna, ale dziewczynki lgnęły do niego. Nie rozumiały, co się dzieje, a ja nie chciałam wieszać im na barkach naszej dorosłej melodramy. Stopniowo zaczęliśmy się dogadywać. Jeździliśmy do parku, chodziliśmy do kina, urządziliśmy choćby mały rodzinny piknik. Wszystko jakby wracało do normy. Wrócił do domu, choć nieformalnie. Znowu byliśmy rodziną.
Aż — nowy zwrot akcji. Okazało się, iż jestem w ciąży. Dwa miesiące. W środku wszystko we mnie drżało. Czyżby znów uciekł? Jacek deklarował wsparcie, ale w praktyce… coraz częściej nocował u matki. A Ewa — ta pierwsza miłość — praktycznie nie odkładała telefonu. Spotkałam się z nią choćby raz. Liczyłam, iż da się pogadać po ludzku, wytłumaczę, iż mamy dzieci, iż spodziewam się kolejnego. A ona tylko wzruszyła ramionami: „Nie moja sprawa. Niech sam się zastanowi”.
Zastanowił się. Wyprowadził się do niej. Zostawił mnie, w ciąży, samą. Dziecka nie uznał. Na syna spojrzał raz. Jeden. I przepadł.
Minęły prawie dwa lata. Wychowuję syna sama. Pomagają rodzice. Dziewczynki wDziewczynki dorastają, udają, iż wszystko gra, a ja już wiem, iż czasem lepiej być samotną jabłonią niż trzymać zepsute jabłko w rodzinnym koszu.