„Z mężem odmawialiśmy sobie wszystkiego dla córek, a teraz jestem sama i nikomu nie mówię »dzień dobry«” – za co takie traktowanie od własnych dzieci?
Kiedy nasze córki dorosły, z mężem odetchnęliśmy z ulgą. Wydawało się, iż najgorsze już za nami – w końcu przez lata ciągnęliśmy ten wóz sami. Oboje pracowaliśmy w fabryce, żyjąc bardziej niż skromnie. Pensje – istne grosze. Ale dbaliśmy, by nasze dziewczyny nie czuły się gorsze od rówieśników. Zawsze miały w co się ubrać, czym iść do szkoły, na zeszyty czy bilet do kina.
My z mężem? Nowy sweter raz na pięć lat to był luksus. Nie pamiętam, kiedy ostatnio kupiłam sobie porządne buty – wszystko szło na dzieci. Córki poszły na studia, jedna po drugiej. I znów wydatki. Stypendium ledwo starczało na bilet miesięczny, więc dokładaliśmy. Ubrania, czynsz, jedzenie… Nauczyłam się liczyć każdą złotówkę. Ale nigdy nie żałowałam – byle im niczego nie brakowało.
Po studiach obie wyszły za mąż. Cieszyliśmy się, iż się ustatkowały. A potem niemal od razu pojawili się wnukowie – dwóch chłopców, po jednym dla każdej. I koło się zamknęło. Po urlopach macierzyńskich córki oznajmiły, iż żłobek to za wcześnie, i poprosiły o pomoc. Ja byłam już na emeryturze, ale dorabiałam jako sprzątaczka, by związać koniec z końcem. Pogadaliśmy z mężem – on zostaje w pracy, ja zajmuję się wnukami.
Tak to się toczyło – dwie emerytury i jego pensja. Zięć się złocił w interesach, drugi poszedł w jego ślady. Cieszyliśmy się ich sukcesami. Gdy prosili o pożyczkę, nie odmawialiśmy – no jakże, przecież to nasze dzieci.
Aż pewnego dnia świat się zawalił. Mąż wyszedł do pracy i… nie wrócił. Zawał. Pogotowie nie zdążyło. Ziemia usunęła mi się spod nóg. Przeżyliśmy razem czterdzieści dwa lata – jak teraz żyć? Zostałam sama. Córki wpadały na chwilę, zabierały wnuki, zapisali je do przedszkola. A potem… jakby wymazały mnie z pamięci.
I wtedy dotarło do mnie, iż moja emerytura to grosze. Wcześniej jakoś się kręciło, bo była jego pensja. A teraz? Rachunki, jedzenie, leki… Czasem stałam w aptece i wybierałam: tabletki na ciśnienie czy chleb. Gdy córki w końcu zajrzały, zebrałam się na odwagę.
Cicho powiedziałam: „Dziewczyny, gdybyście mogły trochę pomóc z opłatami, starczyłoby mi na leki…” Starsza choćby nie dała mi dokończyć – zaczęła mówić, iż same ledwo wiążą koniec z końcem. Młodsza? Milczała jak zaklęta. I cisza. Ani telefonu, ani wizyty.
Zostałam sama w mieszkaniu pełnym zdjęć, dziecięcych rysunków i maleńkich bucików, które sama dziergałam dla wnuków. Nikt nie przyszedł. Nikt nie zapytał, jak się czuję. Nikt choćby nie sprawdził, czy jeszcze żyję. A przecież kiedyś byłam dla nich całym światem. Gotowałam kaszę, prasowałam mundurki, bujałam wózkiem do białego rana. Uczyłam je mówić, czytać, biegłam na każde zawołanie.
Teraz siedzę przy oknie i patrzę, jak obce babcie prowadzą wnuki do parku. Śmieją się, trzymają za ręce. A u mnie – cisza. I gorycz. Bo nie rozumiem – za co? Kiedy przestałam być potrzebna? Czy dzieci tak łatwo zapominają, ile się dla nich zrobiło?
Nie chcę ich pieniędzy ani prezentów. Chcę odrobinę ciepła. Jednego telefonu w tygodniu. Żeby spytały: „Mamo, jak tam?” Żeby wnuki wpadły chociaż na herbatę. Ale widocznie to zbyt wysoka półka dla mówiącej szafy, którą stałam się w ich oczach.
Z każdym dniem trudniej mi wierzyć, iż się odezwą. Ale i tak czekam. Bo serce matki nie umie przestać czekać. choćby gdy boli. choćby gdy brakuje słów. choćby gdy czujesz się jak porzucona torba na starym dworcu.