Dziś znowu patrzę przez okno i myślę o tym, jak gwałtownie wszystko się zmieniło. Kiedy nasze córki, Zofia i Kinga, dorosły, ja z mężem, Janem, odetchnęliśmy z ulgą. Wydawało się, iż najtrudniejsze czasy mamy za sobą. Oboje pracowaliśmy w fabryce w Łodzi, żyliśmy skromnie. Pensje – żadne, ledwo starczało na życie. Ale nigdy nie pozwoliliśmy, by nasze dziewczynki czuły się gorsze od innych. Zawsze miały w co się ubrać, co zabrać do szkoły, choćby na kino czy zeszyty znajdowaliśmy grosze.
Prawie nic dla siebie nie robiliśmy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio kupiłam sobie nowy płaszcz – wszystko szło na dzieci. Potem studia – jedna po drugiej, najpierw w Warszawie, potem w Krakowie. Znowu wydatki. Stypendia ledwo starczały na bilet miesięczny, więc dokładaliśmy. Kupowaliśmy ubrania, pomagaliśmy z czynszem, z jedzeniem. Nauczyłam się liczyć każdą złotówkę. Ale nigdy nie żałowałam – byle im niczego nie brakowało.
Po studiach wyszły za mąż. Cieszyliśmy się, iż się ustatkowały. Potem przyszły wnuki – dwaj chłopcy, jeden od Zosi, drugi od Kingi. I znów ten sam schemat. Po urlopach macierzyńskich obie stwierdziły, iż żłobek to za wcześnie, i poprosiły mnie o pomoc. Byłam już na emeryturze, ale dorabiałam sobie sprzątaniem, żeby jakoś wyjść na swoje. Porozmawialiśmy z Janem – postanowiliśmy, iż ja zajmę się wnukami, a on dalej będzie pracował.
Tak to się toczyło – dwie emerytury i jego pensja. Zięciowie założyli wspólną firmę, biznes się rozkręcał. Cieszyliśmy się ich sukcesem. Choć czasem prosili o pożyczkę, nigdy nie odmawialiśmy – jak można odmówić własnym dzieciom?
Aż pewnego dnia wszystko się zawaliło. Jan poszedł do pracy i… nie wrócił. Serce. Nie zdążyli go uratować. Czuję, jakbym straciła grunt pod nogami. Byliśmy razem czterdzieści dwa lata – nie umiem sobie wyobrazić życia bez niego. Zostałam sama. Córki na początku zaglądały, zabierały wnuki, zapisały je do przedszkola. A potem… jakby wykreśliły mnie z życia.
I wtedy zrozumiałam, iż moja emerytura to grosze. Wcześniej jakoś się dało, bo Jan dorzucał swoją część. A teraz? Rachunki, jedzenie, leki… czasem stoję w aptece i myślę: kupić tabletki czy chleb. Kiedy córki w końcu do mnie zajrzały, zebrałam się na odwagę.
Powiedziałam cicho: „Dziewczynki, gdybyście mogły choć trochę pomóc z opłatami, miałabym na leki…” Zosia choćby nie dała mi dokończyć – odparła, iż same ledwo wiążą koniec z końcem, iż wszystko drogie. A Kinga… choćby nie odezwała się, jakby nie usłyszała. Potem cisza. Ani telefonu, ani wizyty.
Zostałam sama w naszym mieszkaniu wśród zdjęć, dziecięcych rysunków, malutkich bucików, które sama robiłam na drutach dla wnuków. Nikt już nie przychodzi. Nikt nie pyta, jak się czuję. Nikt choćby nie sprawdzi, czy jeszcze żyję. A przecież kiedyś byłam dla nich całym światem. Gotowałam kaszki, prasowałam ubranka, bujałam wózki nocami. Uczyłam je mówić, czytać, wstawałam do nich przy każdym płaczu.
Teraz siedzę przy oknie i patrzę, jak obce babcie prowadzą wnuki za rękę, śmieją się. A u mnie – cisza. I gorycz. Bo nie rozumiem – za co mi to? Którego dnia przestałam być potrzebna? Czy naprawdę dzieci tak łatwo zapominają, co się dla nich zrobiło?
Nie proszę o wiele. Nie chcę ich pieniędzy ani prezentów. Chcę tylko odrobinę ciepła, kilka słów, telefon raz na tydzień. Żeby zapytały: „Mamo, jak się masz?” Żeby wnuki wpadły choć na chwilę. Ale widzę, iż to luksus, na który mnie nie stać.
Z każdym dniem coraz trudniej mi wierzyć, iż o mnie przypomną. Ale czekam. Bo serce matki nie umie przestać czekać. choćby gdy boli. choćby gdy jest ciężko. choćby gdy czuję, iż zostałyśmy same.