Półtora roku temu nasz jedyny syn Jan ożenił się. Jego wybrankę – Kingę – przyjęliśmy dobrze. Wydawała się sympatyczna, spokojna, niekonfliktowa. Po ślubie zamieszkali z nami – mamy z mężem duże trzypokojowe mieszkanie w samym centrum Krakowa. Żyliśmy spokojnie: my pracowaliśmy, oni również.
Ale po kilku miesiącach Kinga zaczęła sugerować, iż marzy się jej osobne mieszkanie. Chce własnej przestrzeni, niezależności i tak dalej. Nie sprzeciwialiśmy się. Akurat mieliśmy wolne kawalerki, którą kupiliśmy specjalnie pod wynajem. Dawała stały dochód – te pieniądze odkładaliśmy na emeryturę, bo na państwową rentę liczyć nie można.
Porozmawialiśmy z mężem i postanowiliśmy: niech mieszkają tam rok, za darmo. Warunki ustaliliśmy od razu – dokładnie rok, nie dłużej. Wtedy ucieszyli się niezmiernie. Obiecali, iż w ciągu roku zbiorą pieniądze na wkład własny do kredytu. Dzieci na razie nie planowali, chcieli “pobyć dla siebie”.
Cieszyliśmy się, iż pomogliśmy. Młodzi wprowadzili się i żyli na pełnej luzie. Ubrania – tylko markowe, jedzenie – w restauracjach, wakacje – jeden za drugim. Parę razy delikatnie zwracaliśmy uwagę, iż może warto trochę oszczędzać, ale słyszeliśmy tylko: “Jesteśmy młodzi, chcemy jeszcze pożyć!”
Rok minął. Byliśmy gotowi, iż zwolnią mieszkanie, a my znów je wynajmiemy. Nagle – jak grom z jasnego nieba: Kinga jest w ciąży. I to już w drugim trymestrze.
Zadzwoniłam do Jana, spytałam, kiedy się wyprowadzają. Odpowiedział wymijająco: “Mamo, no przecież rozumiesz… Kinga spodziewa się dziecka, nie może się denerwować…” A sama Kinga następnego dnia przyszła do nas i ze łzami w oczach urządziła awanturę:
“Co, wyrzucacie nas z dzieckiem na bruk? To nieludzkie! Macie sumienie?”
O mało nie wybuchłam:
“Na jaki bruk? Macie przecież moje mieszkanie i dom rodziców Kingi – oni mają trzypokojowe! Czemu nie zamieszkacie tam? Jesteście dorośli. Rok temu ustaliliśmy jasno: mieszkanie na rok, nie dłużej. Straciliśmy przez ten czas ponad sto tysięcy złotych – właśnie te pieniądze chcieliśmy dać wam na wkład własny. A wy wydaliście wszystko na ciuchy, kawiarnie i rozrywki. I jeszcze śmiecie nas oskarżać, iż jesteśmy złymi rodzicami?”
Postawiłam ultimatum: jeszcze miesiąc – i wyprowadzka. Pokiwali głowami. Minęły dwa tygodnie. Zero ruchu. Żadnych ogłoszeń, żadnych rozmów o szukaniu nowego miejsca. Tylko to milczące spojrzenie pełne nadziei: “Może jednak odpuszczą?”
Z mężem już nie wiemy, co robić. Wieczorami gadamy w kuchni, szukamy rozwiązań, ale zawsze wychodzi na to samo: sami jesteśmy winni, iż nie postawiliśmy sprawy jasno już rok temu.
Teraz czuję nie złość, ale rozczarowanie. Syn nie ma ani słowa w obronie rodziców, tylko ciche poparcie dla żony. Kinga celowo mnie unika, jakbym była wrogiem. A my przecież chcieliśmy dobrze… Dać im start, wesprzeć, pomóc. A zamiast tego – zależność, pretensje i oskarżenia.
Najgorsze, iż już nie jesteśmy pewni, czy odzyskamy mieszkanie. Bo z prawnego punktu widzenia – są tam zameldowani. A moralnie – poczucie winy ciąży jeszcze bardziej. Czy mamy prawo ich teraz wyrzucać, gdy Kinga jest w ciąży?
Tak nasza dobroć obróciła się przeciwko nam. A dopóki my milczymy – oni w ciszy zostają. Ale wiem jedno: długo już tak nie wytrzymamy.
Czasem najlepsze intencje prowadzą do największych pułapek – a najtrudniej je odkręcić, gdy inni przyzwyczaili się brać naszą pomoc za pewnik.