Prace domowe są dla nauczycieli, a nie dla dzieci. Matka: "Mnie nie płacą za taką robotę"

mamadu.pl 1 tydzień temu
Wiadomość od czytelniczki, którą dziś publikujemy, pokazuje, iż zdaniem niektórych zadania domowe to nie tyle forma nauki, co sprytny sposób na przerzucenie odpowiedzialności za edukację na rodziców. Czy tak mocne stanowisko to nie jest przesada?


Prace domowe od lat budzą kontrowersje. Jedni uważają je za niezbędne narzędzie utrwalania wiedzy, inni za zbędny ciężar spoczywający na barkach uczniów i ich rodzin. Aneta ma dość kontrowersyjną opinią: uważa, iż prace domowe istnieją głównie po to, by nauczyciele mieli spokój i mogli realizować program bez przeszkód. A może to program jest przeładowany i niedostosowany do współczesnych realiów? Przeczytajcie jej list.

"Nauczyciele przerzucają odpowiedzialność"


Jestem mamą trzynastoletniego chłopca, ucznia siódmej klasy, i uważam, iż prace domowe są dla nauczycieli, a nie dla dzieci. To nie uczniowie mają z nich korzyść, ale nauczyciele, którzy w ten sposób przerzucają na dzieci i rodziców odpowiedzialność za naukę.

Zadania domowe to nic innego jak sposób na to, by nauczyciele nie musieli się martwić, czy zdążą z materiałem na lekcji. Zamiast uczyć skutecznie w szkole, zadają pracę do domu i uznają temat za zrealizowany. A co, jeżeli dziecko czegoś nie rozumie? To już nie problem szkoły, tylko rodzica. To my musimy siedzieć z dzieckiem wieczorami, tłumaczyć, szukać korepetytorów albo liczyć na cud. Mnie nie płacą za uczenie mojego dziecka, więc czemu mam to robić w ramach jakiegoś dodatkowego etatu?

Poza tym prace domowe to narzędzie do oceniania... ale nie wiedzy dziecka, tylko jego wytrwałości i cierpliwości. Nie oszukujmy się – większość uczniów robi je mechanicznie, bez zastanowienia, tylko po to, by nie mieć kłopotów. Inni ściągają je od kolegów albo proszą rodziców o pomoc. Jaką wartość edukacyjną ma taki system? Żadną. Niektórzy w ogóle ich nie robią, bo przecież teraz nie muszą. Tylko iż chociaż prawo to jedno i niby zadania domowe są dobrowolne, w praktyce wygląda to inaczej.

Taki przykład ze szkoły syna. Nauczycielka matmy jest starej daty i zadaje te "dobrowolne" zadania. Nie trzeba ich robić, ale kto nie zrobi, ten na następnej lekcji jest pytany przy tablicy. Mój syn nie lubi matematyki, więc wraca ze szkoły o 16:00, je obiad, chwile odpocznie i odrabia lekcje do 19:00, a gdzie w tym miejsce na sport, książki, rodzinę, zajęcia dodatkowe?

Szkoła powinna być miejscem, gdzie dzieci się uczą, a nie tylko słuchają nauczycieli, którzy potem każą im wszystko nadrabiać w domu. Mam nadzieję, iż zmiany w prawie to dopiero początek i iż kiedyś całkowicie zlikwidujemy ten relikt przeszłości. Pozdrowienia, Aneta

Idź do oryginalnego materiału