A działo się, oj działo…
Dość powiedzieć, iż pod każdym względem było bardzo intensywnie. Od pierwszych dni. Jeden wieczór chciałabym zmienić, gdybym miała taką możliwość.
Czym jest ten głupi zwyczaj?
Rzecz o kolonijnym chrzcie… dla kadry.
Nigdy nie byłam zwolenniczką tego typu wydarzeń, więc kiedy dowiedziałam się, iż powinnam wziąć udział w wieczornym rytuale, odmówiłam. Byłam pełna sprzeciwu, ale nie zostało to specjalnie uszanowane. Byłam częścią drużyny, byłam nowa i miałam zintegrować się z resztą kadry.
Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, wybrałabym z pewnością coś subtelniejszego i bardziej dojrzałego, może wspólne ognisko?
Stało się jednak tak, iż biegałam na wywróconych do góry dnem kajakach, obijałam sobie kolana, wpadłam do zimnego jeziora ciemną nocą etc.
Śmiechom nie było końca… można by rzec, a jednak pamiętam głównie rywalizację, stres i swoje słone łzy, kiedy starłam kolano. Zawody były trudne, twarde, duch rywalizacji był zacięty, nie czułam nic ze wspólnoty, integracji czy nawiązywania relacji.
Do dziś nie rozumiem, po co nam to było. Banda dorosłych ludzi, która miała zajmować się w tym miejscu grupami nieletnich, biegała w środku nocy po terenie ośrodka, z pozdzieranymi do krwi kolanami, przerzucając się nawzajem "motywującymi" pokrzykiwaniami.
Pot, krew i łzy, dosłownie. Wysiłek był kosmiczny, zasnąć nie mogłam jeszcze długo, a o 7:01 zadzwonił budzik, który zapowiadał kolejny dzień pełen zajęć sportowych z dziećmi.
Obrzęki i siniaki po tym dziwnym, niepotrzebnym wieczorze zeszły dopiero po kilku kolejnych dniach.
Frustracja pozostała we mnie do dziś. Jestem dziś starsza, mądrzejsza i bardziej świadoma. Na pewno nie pozwoliłabym sobie ani innym zmusić mnie do udziału w "zabawie", która przekraczała tak bardzo moje granice.
Jednak takie jest właśnie życie: nauką w doświadczeniu.