Marek mieszka w panelowym dziewięciokondygnacyjnym bloku przy ulicy Jana Pawła II w Warszawie, gdzie ściany są cieńsze niż kartka papieru, a każdy kichnięcie sąsiada odbija się echem w grzejnikach.
Już od dawna nie drży, gdy mieszkańcy trzaskają drzwiami, nie reaguje na kłótnie przy przekładaniu mebli, nie słyszy, jak hałasuje telewizor w mieszkaniu starszej pani na dole.
Jednak to, co robi sąsiad z góry pewien Krzysztof wytrąca go z równowagi i zmusza do wybuchów przekleństw.
Każdą sobotę zły człowiek bez wstydu włącza wiertarkę albo młot udarowy! Czasem o dziewiątej rano, czasem o jedenastej. Zawsze w dzień wolny i zawsze w moment, gdy Marek chce się wyspać.
Na początku Marek, człowiek spokojny, podchodzi do tego filozoficznie: Może remont się przedłużył da się zrozumieć myśli, przewracając się z boku na bok i zakrywając głowę poduszkiem.
Tygodnie mijają, a dźwięk młota budzi go w soboty raz po raz. Raz krótkie serie, raz długie, wibrujące trąby. Krzysztof zaczyna coś robić, potem przerywa, po czym wraca do tego samego.
Czasem nieszczęsne odgłosy spadają nie tylko rano, ale i w tygodniowy wieczór, około siódmej, kiedy Marek wraca z pracy, marząc o ciszy. Za każdym razem chciałby wstać i powiedzieć Krzysztofowi, co o nim myśli, ale zmęczenie, lenistwo i chęć unikania konfliktu trzymają go w miejscu.
Pewnego dnia, gdy wiertarka znów ryczy nad jego głową, Marek nie wytrzymuje i pędzi na górę. Dzwoni, puka w odpowiedzi cisza. Tylko przeklęty młot udarowy wciąż ryczy, drgając w czaszce.
Kiedyś to! wybucha Marek, nie dopowiadając. Sam nie wie, co dokładnie kiedyś ma zrobić.
W głowie snuje różne scenariusze: od wyłączenia zasilania w klatce po bardziej wyrafinowane pomysły napisać skargę, wezwać policjanta, zatykać wentylację pianą.
Czasem wyobraża sobie, iż sąsiad nagle zdaje sobie sprawę, iż już wszystkich denerwuje i przychodzi przeprosić. Albo wyprowadzi się. Albo przynajmniej przestanie wiercić!
Ten hałas staje się dla Marka symbolem niesprawiedliwości. Myśli: Gdyby choć ktoś w klatce się wkurzył i położył temu kres! ale wszyscy trzymają się w swoich norkach i nie wtrącają się.
A potem przychodzi niespodzianka, której Marek nie przewidział
***
W sobotę budzi go nie hałas, a cisza. Leży dłużej, nasłuchując, kiedy znów zacznie syczeć przeklęty sprzęt. Cisza jest gęsta, spokojna, prawie namacalna
Udało się! przelatuje myśl w głowie, albo ten diabeł odszedł?!
Dzień mija w niesamowitym poczuciu wolności. Odkurzacz pracuje ciszej, czajnik prawie mruczy, a dźwięk telewizora nie drga razem z sufitem. Marek siedzi na kanapie i łapie się za uśmiech, szeroki jak u dziecka.
***
Niedziela też jest cicha. I poniedziałek. I wtorek. I środa. Hałas jakby wycięto z jego życia
Cisza z góry trwa prawie tydzień. Marek nie przypisuje jej już remontowi, urlopowi ani przypadkowi. W tej przerwie czuje coś nienaturalnego, niepokojącego. Zbyt ostry kontrast po miesiącach stałego huku
***
Stoi przed drzwiami Krzysztofa, zbierając odwagę, i zastanawia się: po co to robi? Czy po to, by sprawdzić, iż wszystko w porządku? Czy może po to, by upewnić się, iż nie wymyśla sobie rzeczy?
Naciska przycisk dzwonka. Drzwi otwierają się niemal od razu i od razu czuje, iż coś się stało. Na progu stoi ciężarna, twarz bladą, powieki spuchnięte. Widział ją kiedyś, ale teraz wygląda, jakby przyspieszała się kilka lat.
Czy jesteś żoną Krzysztofa? pyta ostrożnie.
Ona kiwa głową.
Coś się stało? Nie słyszałam od dawna
Marek łapie się w gardło, słowa zaplątują się w niej. Nie wie, jak przyznać, iż przybył z powodu ciszy.
Kobieta cofa się o krok, wpuściwszy go do środka. Nagle słyszy ciche:
Leszka już nie ma.
Marek nie rozumie od razu. Potrzeba kilku sekund, by zdanie się ułożyło.
Jak kiedy?
W zeszłą sobotę, wcześnie rano. ociera łzą. Rozumiecie ten niekończący się remont on był wykończony. Cały weekend pracował w tygodniu nie miał czasu. Tego dnia wstał wcześniej mnie chciał dokończyć łóżeczko. Pośpieszał się. Bał się, iż nie zdąży
Machnął ręką w głąb mieszkania. Przy ścianie stało połowicznie rozłożone łóżeczko dziecięce instrukcja, opakowania z elementami, kawałki leżały na podłodze.
Po prostu spadł, szepnęła. Serce. Nie zdążyłam się obudzić.
Marek stoi, jakby wrośnięty w podłogę. Słowa kobiety powoli, ciężko wprawiają się w świadomość
***
Hałas
Ten sam, który tak go wkurzał, budził w soboty! Przeklinał go razem z człowiekiem, który go wytwarzał! Marek opuszcza wzrok spogląda na pudełko z częściami łóżeczka. Małe śrubki, klucz sześciokątny, naklejki z numerami. Wszystko starannie poukładane tak tylko ludzie, którzy naprawdę chcą zrobić coś ważnego, potrafią.
Czy mogę jakoś pomóc? zaczyna cicho, ale kobieta odrzuca głową:
Dziękuję. Nic nie potrzebuję
Marek odchodzi prawie na palcach, jakby uciekł od czyjegoś świeżego bólu. Schodzi powoli po schodach, trzymając się poręczy. Każdy krok niesie przytłaczające poczucie winy, które nie ma konkretnej formy, ale pali.
***
W domu wznosi wzrok ku sufitowi. Cisza jest gęsta, ciężka, jakby go coś podcinało
Może dlatego, iż Marek nienawidził tego Krzysztofa? Nienawidził go tylko dlatego, iż nie pozwalał mu spać? Przeklinał go za to! Dla niego to nie był człowiek, to był po prostu hałas, uciążliwość. A teraz
Teraz go nie ma. Zamiast tego jest kobieta, która go opłakuje. niedługo urodzi się dziecko, którego ojca już nie będzie. Jest łóżeczko, które Krzysztof chciał złożyć, ale nie zdążył
Muszę odwiedzić jego żonę myśli Marek pomóc. Sam pewnie nie da rady
***
Wieczorem, gdy myśli się uspokajają, Marek znów patrzy w sufit. Tam wciąż panuje martwa cisza. Siedzi w półciemnej kuchni i nagle zdaje sobie sprawę, iż nie zaśnie tej nocy. Wstaje, wchodzi na górę, dzwoni. Drzwi otwierają się, kobieta uniesiona brwią nie spodziewała się go.
Marek, lekko zakłopotany, cicho mówi:
Proszę wiem, iż ledwo się znamy. Ale jeżeli pozwolicie mogę złożyć łóżeczko. Chciał, żeby było gotowe. I jeżeli mogę chciałbym pomóc.
Kobieta najpierw milczy, patrzy na niego długo, jakby szukała sensu w jego słowach. Potem powoli kiwa głową.
Proszę, wejdź.
Marek wchodzi, ostrożnie stąpając po kartonach z częściami. Pracuje długo, w ciszy. Kobieta siedzi na kanapie, głaszcząc brzuszek. Czasem cicho wzdycha, starając się nie hałasować. Gdy Marek przykręca ostatni wkręt i podnosi się, by wyregulować oparcie, powietrze w pokoju się zmienia, jakby napięcie odpłynęło.
Kobieta podchodzi bliżej i dotyka gładkiej drewnianej belki.
Dziękuję szepcze. Nie wyobrażacie sobie, jak to jest ważne.
Marek stoi, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Po prostu przytakuje. Wyjdźszy, myśli, iż po raz pierwszy od długiego czasu zrobił coś naprawdę słusznego i czuje, iż na pewno jeszcze tu wróci.











