Matczyna rzeczywistość
"Czy podałam jej dzisiaj leki? Który to już tydzień infekcji? Czy będę musiała odwołać sesję terapeutyczną? Nie mam jej z kim zostawić. Czy pozwoli mi przeprowadzić wywiad? Czy bajka zajmie ją wystarczająco na kilkadziesiąt minut? Co dziś jadła? Może utrzymuje niewłaściwą dietę, dlatego tak często choruje. W nocy znowu miała zły sen, może powinnam częściej mówić jej przed snem, iż jest bezpieczna…"
Nie dająca się uciszyć narracja matczynych myśli. Jak pętla na utworze w Spotify, non stop, non stop…
Dłonie suche, wysuszone od nieustannego wycierania brudnej od czekolady buzi, wymywania farb spod paznokci, obmywania warzyw na przekąskę, do obiadu, wywabiania plam z ubrań, codziennie tych samych, wciąż tych samych.
Są takie dni, kiedy samo podejście do kosza na brudną bieliznę przyprawia o mdłości. Nie chcę, mam dosyć, ile można w kółko robić to samo.
Można.
Codziennie, od kiedy usłyszę "Mamo!" z łóżka z sypialni. Poczuję to ciepłe ciało na moich piersiach, policzek z odciśniętym śladem po poduszce. Modlę się, żeby każdy dzień był taki sam i nikt mi jej nigdy nie odebrał.
Matki kochają swoje dzieci, jak wariatki, czasem tak bardzo, iż stają się jednością, stapiają się z nimi i już nie wiadomo, gdzie zaczyna się kobieta, a kończy dziecko.
Gdzie w tym wszystkim są mężczyźni?
Obok, krok za tym symbiotycznym stworem matczyno-dziecięcym, raczej nie krok przed. Czasem tak daleko z tyłu, iż adekwatnie trudno ich dostrzec.
W najbardziej wyidealizowanym scenariuszu mężczyzna, ojciec dziecka jest obecny duchem i ciałem i wszystko w nim manifestuje: jestem tutaj dla was, nie ma innego miejsca, w którym chcę być.
I to jest ok albo, zaraz… To jest normalne?
A jednak, kiedy napisałam te słowa, sama miałam ochotę poklepać gościa po ramieniu, z nieskrywanym podziwem. Oto dzielny zuch, mężczyzna, który rozumie istotę ojcostwa i chce być przy swoim dziecku i jego matce.
Niech to szlag!
Przestańmy stawiać pomniki mężczyznom za to, iż zajmują się własnymi dziećmi.
Przestańmy dziękować im za to, iż po całym dniu wracają do domu i obiorą dziecku jabłko.
Nie popadajmy w skrajną wdzięczność, kiedy spędzają z nimi cały dzień, zabierają do kina, dzielą z nimi czas.
To ich pieprzony obowiązek! Nie przysługa, którą składają udręczonej matce.
Gdzie oni są?
Gdzie są mężczyźni? Zawsze kilka kroków za matką i jej dzieckiem? Dlaczego? Bo tak jest wygodniej. Bo mamy zakodowane w swoich durnych schematach, iż wystarczy, iż pracuje i zarabia na rodzinę.
Nawet jeżeli tak jest: wciąż pozostaje ojcem dla swoich dzieci.
Nawet jeżeli tak nie jest i współdzieli utrzymanie finansowe rodziny z partnerką: wciąż pozostaję ojcem dla swoich dzieci.
Stanowisko, które zajmuje zawodowo, jego aspiracje w tym zakresie i decyzje zawodowe, jakie podejmuje, nie mają tutaj nic do rzeczy.
Przestańcie, mężczyźni, wycierać sobie gęby, powinnościami zawodowymi. Przestańcie omamiać nas tym, iż robicie to dla nas. Pracujecie dla siebie, stanowicie o sobie. A w momencie, w którym postanawiacie spłodzić dziecko – macie obowiązek i odpowiedzialność stanowić również o tej istocie.
A to oznacza coś więcej niż leniwe: – Jak ci dzisiaj minął dzień? – rzucone gdzieś z kanapowego barłogu.
Dość kultu mężczyzny, który zaczyna w końcu stawiać sprawę, jak należy. Uświadamiać sobie, iż wychowanie dziecka to coś więcej niż zarobienie na jego studia, efekt uboczny swoich zawodowych działań.
Dość matek cierpiętnic, które nie potrafią oddawać odpowiedzialności za dziecko i stapiają się z nim w jedno stworzenie.
Tutaj praca leży u podstaw każdej relacji. I całej naszej społecznej świadomości. Nie stawiajmy pomników za normalność, nie gloryfikujmy rodziców za to, iż zajmują się własnymi dziećmi.
Trzymajmy kciuki, żeby znaleźli w tym równowagę po to, by nam wszystkim żyło się lepiej.