Przez ojca nasze dziesięć wspólnych lat zniknęło wraz z dziećmi…

polregion.pl 4 dni temu

Żyliśmy razem dziesięć lat, ale przez mojego ojca zabrała dzieci i odeszła…

Mam trzydzieści cztery lata. I jestem sam. Zupełnie. Żona odeszła. Zabrala naszych trzech synów i wyjechała do swojej matki do Lublina. A ja siedzę w domu, który sam pomagałem budować, i słucham, jak zegar wybija pustkę. Żyliśmy razem dziesięć lat. Wydawałoby się, co może zniszczyć takie życie? Ale zniszczyło. Mój ojciec.

Poznaliśmy się z Małgorzatą, jak wielu teraz – w mediach społecznościowych. Najpierw korespondencja, potem spotkania, po paru miesiącach – ślub. Wszystko zakręciło się, poniosło, jak w dobrym filmie. Byłem naprawdę szczęśliwy. Po roku urodził się Kacper – nasz pierwszy syn. Wtedy po prostu fruwałem ze szczęścia. Nie czułem zmęczenia, nie widziałem problemów, żyłem dla rodziny.

Wtedy mieszkaliśmy z Gosią u moich rodziców w Krakowie. I to był mój pierwszy błąd. Ojciec, choć pracowity, zawsze nadużywał alkoholu. Jego wybuchy zdarzały się coraz częściej. Kłótnie, krzyki, upokorzenia – Małgosia znosiła to w milczeniu. Ja przymykałem oczy. Myślałem – przebolejemy, minie, przywyknie. Matka dawno machnęła ręką na ojca, ale dla Gosi wszystko to było nowe i bolesne.

Pewnego razu w pijackiej furii złapał ją za ręce, zaczął wrzeszczeć jakieś bzdury. Wyrwała się, zadzwoniła do mnie w łzach. Przyjechałem. Afera. Wrzaski. I w efekcie – ojciec wyrzucił nas. Nas, z niemowlęciem na rękach, na ulicę. Małgosia nie protestowała. Wyjechaliśmy do jej matki.

Ale i tam, w Katowicach, nie było spokoju. Teściowa… kobieta trudna. Ciągle nowi mężczyźni, hałas, kłótnie, krzyki. choćby Małgosia nie mogła się przyzwyczaić, a ja czułem się kompletnie nieswojo. Ale nie mieliśmy dokąd pójść. Gosia była w ciąży z drugim dzieckiem. Urodził się Tomek – nasz drugi chłopiec. Żywiołowy, jasny, z uśmiechem od ucha do ucha. Gdy Małgosia zajmowała się dziećmi, ja pracowałem na dwóch etatach, by utrzymać rodzinę.

Mieszkaliśmy w tym mieszkaniu prawie trzy lata. Potem teściowa wyrzuciła i nas. Wprost, bez ogródek: „Nie lubię cię. Wynoście się”. Małgosia wyszła ze mną. Wynajęliśmy mieszkanie, odetchnęliśmy. Bez rodziców, bez cudzych zasad – po raz pierwszy poczuliśmy, iż naprawdę jesteśmy rodziną. I żyło się nieźle. Choć było ciężko. Pieniędzy ledwo starczało, ja ciągnąłem wszystko sam, Gosia dorabiała w domu. Ale byliśmy razem. I to wystarczało.

Potem moja matka postanowiła budować dom na przedmieściach – pod Wieliczką. Marzyła o dużym domu dla całej rodziny. Zaprosiła nas, obiecując, iż tym razem będzie inaczej. Uwierzyliśmy. Włożyliśmy się w budowę – rękami, czasem, pieniędzmi. Po dwóch latach się wprowadziliśmy. Dom był dwupiętrowy, miejsca starczało wszystkim: i rodzicom, i nam. Żyliśmy spokojnie, urodził się nasz trzeci syn – Jakub.

Ale spokój nie trwał długo. Matka Małgosi sprzedała swoje mieszkanie i wyjechała do Warszawy, do brata Gosi. Po drodze wpadła do nas „na chwilę”. Została. Przyprowadziła kolejnego konkubenta. Zaczęły się docinki, plotki, pretensje. Małgosia nerwowa, wybuchała. Mój ojciec znów zaczął pić. Ja tymczasem zmieniłem pracę – teraz często wyjeżdżałem w delegacje. W domu bywałem raz na dwa tygodnie. A w domu tymczasem narastał koszmar.

Wróciwszy z jednego z wyjazdów, zastałem Małgorzatę pakującą rzeczy. Płakała. Powiedziała: „Nie mogę już. Twój ojciec znów krzyczał, iż tylko umiem rodzić. Nazwał mnie… A ty gdzie byłeś?”

Stałem jak wryty. A potem patrzyłem, jak moja żona z trojgiem dzieci wychodzi z naszego domu. Wyjeżdża. Jakby w nicość. Ale wiedziałem – jedzie do matki. Tej samej, która tylko nastawia ją przeciwko mnie.

Dzwonię do niej codziennie. Proszę, by wróciła. Płaczę do słuchawki. Ona odpowiada chłodno: „Nie wrócę do tego domu. Nigdy”. Rozumiem, iż zawiniłem. Że nie postawiłem granic na czas. Że nie obroniłem jej. Że wybrałem wygodę i rodzicielski dach zamiast spokoju żony.

Teraz myślę: może znów wynająć mieszkanie. Zacząć wszystko od nowa. Sprowadzić ją i dzieci. Budować od zera, ale tylko we dwoje. Bez obcych. Bez pijaństwa. Bez teściowych, teściów, awantur.

Nie wiem, czy mi wybaczy. Czy wróci. Ale wiem jedno: stracić jej nie chcę. Żyliśmy razem dziesięć lat. To było moje życie. A teraz – go nie ma. I w tym domu wraz z nią zniknął też mój oddech…

Jakże łatwo jest stracić to, co najcenniejsze, przez własną bierność. Czasem próbujemy pogodzić wszystkich, a w końcu tracimy tych, którzy są dla nas najważniejsi. Prawdziwa rodzona to nie tylko więzy krwi, ale przede wszystkim codzienny wybór miłości i szacunku.

Idź do oryginalnego materiału