No kilka lat temu nasza rodzina w końcu spełniła swoje marzenie – kupiliśmy przestronne mieszkanie z trzema pokojami. W dwóch pokojach było już za ciasno z dwoma synami, a sytuacja finansowa męża znacznie się poprawiła. Przeprowadzka nie była tylko zmianą adresu, ale początkiem nowej przyjaźni – w sąsiednim mieszkaniu mieszkała młoda para z córeczką, i z czasem zaprzyjaźniliśmy się tak bardzo, iż staliśmy się prawie jedną rodziną. Razem świętowaliśmy, wyjeżdżaliśmy za miasto, a dzieci bawiły się ze sobą jak rodzeństwo.
Wszystko szło swoim torem, aż pewnego dnia usłyszeliśmy straszną wiadomość – nasz sąsiad, Łukasz, zachorował na ciężką chorobę. Ja z mężem nie mogliśmy w to uwierzyć – taki pełen energii, radosny facet, i nagle… Jego żona, Ola, moja bliska przyjaciółka, zaczęła gasnąć w oczach – schudła, zamknęła się w sobie. Starałam się ją wspierać, jak tylko mogłam, zapewniałam, iż wszystko będzie dobrze, żartowałam, żeby choć trochę ją rozśmieszyć. Ale lekarze nie dawali nadziei.
Przez kilka miesięcy pomagaliśmy tej rodzinie, jak tylko się dało. Wpadliśmy w długi, nosiliśmy jedzenie, zabieraliśmy ich córeczkę, Zosię, na spacery. A potem Łukasz odszedł. Po prostu go zabrakło – jakby ktoś wyrwał kawał serca. Ola była w rozpaczy, jak cień samej siebie. Przez pierwsze tygodnie po pogrzebie praktycznie nie wychodziłam od niej. Ale potem zaczęła się oddalać – zamknęła się w sobie, unikała spotkań, tylko mała Zosia czasem wpadała do nas – pobawić się, coś zjeść, po prostu posiedzieć w cieple.
Pewnego ranka Zosia przyszła do mnie i cichutko poprosiła o jedzenie. Była głodna. Gdy jadła, zaniepokojona poszłam do Oli. W mieszkaniu śmierdziało alkoholem, a Ola spała na podłodze, wśród porozrzucanych rzeczy. W lodówce – ani okruszka. Próbowałam z nią rozmawiać, błagałam – ale nic nie pomagało. Coraz bardziej się pogrążała, a Zosia po szkole przychodziła do nas coraz częściej. Gładziłam ją po głowie i obiecywałam, iż na pewno jej nie skrzywdzę. W sercu wiedziałam, iż już jest nasza. Zawsze marzyliśmy z mężem o córeczce. I oto los nam ją przyprowadził.
Pewnego dnia wyszłam na balkon i nagle usłyszałam kłótnię z dołu. Poznałam głos Oli.
— Zosiu, gwałtownie się ubieraj, mówię teraz!
— Nie chcę! Chcę do cioci Asi! Ona na mnie czeka! — płakała dziewczynka.
Zbiegłam na dół. Ola była wyraźnie pijana i ciągnęła Zosię za rękę.
— Ola, co ty wyprawiasz?! choćby dobrze nie stoisz! — krzyknęłam.
— To moje dziecko! Robię, co chcę! — warknęła.
— Nie jesteś w stanie o nią zadbać, zostaw ją!
Wtedy Ola, wściekła, wyrwała rękę Zosi, pchnęła ją w moją stronę i wrzasnęła:
— Zabieraj ją! Rób z nią, co chcesz! I tak mi już niepotrzebna!
Zosia szlochała. Przytuliłam ją mocno i szeptałam:
— Jestem przy tobie, kochanie, wszystko będzie dobrze.
Od tamtej pory Zosia zamieszkała z nami. Sąd gwałtownie pozbawił Olę praw rodzicielskich. Z mężem złożyliśmy papiery na adopcję i po kilku miesiącach zostaliśmy oficjalnie rodzicami Zosi. Wyprowadziliśmy się do innego miasta. Moi synowie dorosli, założyli własne rodziny, a Zosia poszła na studia, gdzie poznała swojego przyszłego męża. Cały czas utrzymywaliśmy kontakt.
Aż pewnego dnia obudziłam się od słów, których się nie spodziewałam:
— Mamo, wstawaj, przyjechaliśmy!
Siedziałam na łóżku i nie wierzyłam własnym oczom – w drzwiach stała promienna Zosia z mężem i walizkami.
— Przyjechaliście na tydzień? — zapytałam ze łzami.
— Nie. Na zawsze. Chcemy tu mieszkać, w moim rodzinnym mieście. Szukamy domu.
— To zostańcie u mnie! Miejsce jest! — przytuliłam ją i nagle zauważyłam, jak delikatnie gładzi swój brzuszek. — Czy ty… jesteś w ciąży?
— Tak, mamo, już czwarty miesiąc…
Łzy same popłynęły. Nasz dom znów wypełnił się światłem i życiem. Urodził się maluch, a ja zostałam babcią po raz kolejny. Synowie przyjeżdżali w odwiedziny, w domu znów rozbrzmiewał dziecięcy śmiech. Patrzyłam na moją rodzinę – na córkę, wnuka – i wiedziałam jedno: kiedyś los podjął decyzję za nas wszystkich. I to była dobra decyzja.