Dziś zapisuję w dzienniku to, co wydarzyło się w Wigilię. Nazywam się Hanna Kowalska. Mój syn Tomasz był dla mnie całym światem. Mieszkaliśmy sami we Wrocławiu od czasu, gdy skończył liceum. Starałam się nie wtrącać w jego życie osobiste, choć w naszym domu od czasu do czasu pojawiały się różne dziewczyny. Parę razu wydawało się, iż zbliżają się do ślubu, ale za każdym razem coś nie wychodziło.
Tomek zawsze marzył o prawdziwej, pełnej rodzinie, ale najwyraźniej nie wszystkie jego wybranki podzielały te pragnienia. Ostatnia powiedziała wprost, iż nie zamierza mieszkać z „maminsynkiem”. Usłyszeć to było dla mnie szczególnie bolesne – przecież nigdy nie mieszałam się w ich związek, nie narzucałam zdania, nie kontrolowałam. Ale widocznie samo moje istnienie stało się dla niej przeszkodą.
Zrozumiałam: dopóki mieszkamy razem, synowi trudno będzie stworzyć własne życie. Podjęłam więc trudną decyzję – wyjechałam na wieś, do rodzinnego domu, by dać mu przestrzeń. Minął rok. W tym czasie ożenił się, a w jego rodzinie spodziewano się potomstwa. Dziecko miało przyjść na świat pod koniec stycznia. Przez cały ten czas nie zaprosił mnie ani razu, ale nie miałam żalu. Myślałam – młodzi potrzebują czasu dla siebie.
Zbliżały się Święta, więc postanowiłam przyjechać wcześniej, już w grudniu. Nie tylko się zobaczyć, ale pomóc: może trzeba coś przygotować na przyjście dziecka, podpowiedzieć, wesprzeć synową, gdy będzie ciężko. Zabrałam torby z prezentami, domowe przetwory, manualnie robiony koc, podarunki. Myślałam, iż się ucieszą. Marzyłam, iż razem zasiądziemy do wieczerzy, iż zostanę na tydzień – póki synowej trudno, choć odciążyłabym w obowiązkach, ugotowałabym, posprzątałabym. W końcu jestem matką, zawsze gotową pomóc, gdy trzeba.
Ale to, jak przywitał mnie Tomek, zostanie ze mną na zawsze. Otworzył drzwi i od progu rzucił: „Mamo, mogłaś zadzwonić… Nie mamy miejsca. niedługo przyjeżdża pani Danuta – mama Oli. Umówiliśmy się, iż to ona nam pomoże. Wybacz, ale nie możesz zostać”. choćby nie zaprosił mnie do środka, stał jak obcy, jakbym była przypadkową znajomą, która wpadła nie w porę.
Weszłam, uparłam się – posiedziałam chwilę w kuchni, wypiliśmy herbatę. Tomek udawał, iż wszystko w porządku, pytał, jak mi się wiedzie. Ale co pięć minut zerkał na zegarek. Zrozumiałam. Nie czekał na mnie. Nie chciał mnie tu. choćby nie starał się ukryć irytacji.
Potem pomógł mi zanieść torbę na przystanek i wsadził do ostatniego autobusu. W Wigilię. W świętą noc, która zawsze była rodzinna. Płakałam tej nocy tak, jak nie płakałam choćby na pogrzebie męża. Bo poczułam, iż wymazano mnie z życia. Matka już nie jest potrzebna. Pomoc zbędna. Jestem intruzem.
Minął tydzień. Żadnego telefonu. Żadnej wiadomości. Żadnych przeprosin. Jakby nic się nie stało. Jakbym choćby nie przyjeżdżała. Jakbym była nikim. Choć całe życie poświęciłam synowi. Harowałam na dwóch etatach, by mógł się uczyć, żyłam skromnie, by on miał lepiej. A teraz nie jestem godna choćby zwykłego „dziękuję” ani miejsca przy świątecznym stole.
Nie wiem, na co zasłużyłam. Czy naprawdę w dzisiejszych czasach miłość matki nie ma już żadnej wartości? Czy matka, która oddała wszystko dla dziecka, musi wracać do domu samotna, z ciężkim sercem i poczuciem, iż jest tylko zawadą?…