Pułapki swobody. Liberum veto (2). Fragment książki Kamila Janickiego „Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty” (VII)

angora24.pl 2 miesięcy temu

W 1637 roku, gdy po raz pierwszy za panowania Władysława IV Wazy doszło do tego, iż sejm rozszedł się, nic nie uchwaliwszy, jeden ze świadków wydarzeń, kanclerz wielki litewski Albrycht Stanisław Radziwiłł zanotował bez większych emocji: „Cóż dziwnego?

Często w czasie pokoju sejmy były zrywane! Dopiero gdy czasem położenie stawało się trudne i nieprzyjaciel sięgał nam karku, dokonywała się powszechna zgoda. A gdy strach minął, wolne umysły burzyły się i nie chciały przystosować się”. Trudno o trafniejszy komentarz.

Dwa lata później pojedynczy poseł Jerzy Lubomirski odmówił przedłużenia obrad, bo podobno zabraniała mu tego instrukcja sejmikowa. Przekonał reprezentantów Mazowsza i obrady zakończyły się fiaskiem. Wreszcie w 1652 roku poseł z Upity w ziemi trockiej, Władysław Siciński, rzucił krótkie: „Ja nie pozwalam na prolongację” i natychmiast wyszedł z izby. Nie szukał poparcia, nie dyskutował. „Zdezorientowani posłowie nie wiedzieli zrazu, jak się mają zachować” – komentował profesor Zbigniew Wójcik. Wreszcie postanowiono, wbrew dawnym tradycjom i sposobom dochodzenia do zgody, iż jeden wolny sprzeciw, liberum veto, też jest istotny i iż w takim razie sejm należy rozwiązać.

Zajście było żywo komentowane i potępiane. Kanclerz wielki litewski Albrycht Stanisław Radziwiłł nazwał Sicińskiego „najgorszym z ludzi”, ganił go za to, iż „wystawił Rzeczpospolitą na pośmiewisko losu”. Inny uczestnik wydarzeń stwierdził choćby ostrzej, iż oto „sejmowi requiem zaśpiewano”. „Żeby tylko nie było to zarazem requiem Polski” – dodał. Ale przecież o szoku wcale nie mogło być mowy. Sprawy zmierzały w takim, a nie innym kierunku od dawna.

Do ostatecznego upadku szlacheckiej kultury politycznej doszło po potopie szwedzkim, w drugiej połowie XVII stulecia i na początku wieku XVIII. Był to okres kryzysu edukacji, zaniku piśmiennictwa i sztuki oratorskiej, zawężających się stale horyzontów umysłowych. Niektórzy badacze kwestionują skalę intelektualnej katastrofy, jaka wówczas nastąpiła. Na przykład jedna z pierwszych polskich encyklopedii, Nowe Ateny Benedykta Chmielowskiego, wydana w roku 1745, nie jest już jednoznacznie wyśmiewana z uwagi na wzmiankę o tym, iż jaki jest koń, „każdy widzi”. Coraz częściej komentuje się, iż autor przejawiał jednak całkiem zdroworozsądkowe podejście, był uczciwy wobec czytelników, pisał wprawdzie o różnych absurdach, ale zwykle podkreślał, iż nie są one potwierdzone i niekoniecznie sam w nie wierzy. Nie przekonywały go chociażby argumenty o istnieniu mitycznych feniksów albo ludzi z tak wielkimi uszami, iż potrafili okrywać nimi całe ciała. Ci drudzy jego zdaniem mogli być co najwyżej jakimś rodzajem „małp albo koczkodanów”. Nie da się jednak zaprzeczyć, iż właśnie po serii krwawych wojen i w obliczu wyniszczenia kraju tryb życia publicznego zaczęły wyznaczać ksenofobia, obskurantyzm, ciemnogród. W nowej rzeczywistości nikt się już nie dziwił zaściankowym nawoływaniom w rodzaju „bij Francuza, bij, wziąwszy dobry kij” albo wierszom, jak następujący: „W Rzeczpospolitej nie masz nic gorszego, niż gdy cudzoziemca przyjmą za swojego”. Uprzedzenia stały się powszechne, zresztą także wobec krajanów i innych szlachciców.

Idź do oryginalnego materiału