Taniec dla dwojga: historia, która zaczęła się od kryzysu nadciśnieniowego
Zofia Nowacka przyjechała do małego uzdrowiska w Karpaczu, mając nadzieję, iż wreszcie po latach prawdziwie odpocznie. Bez pracy, telefonów i codziennych trosk. ale wypoczynek zaczął się niespodziewanie – w korytarzu wpadła na nią młoda kobieta w białym kitlu, przerażona i zdezorientowana.
— Proszę, pomóżcie! Mężczyźnie w sąsiednim pokoju źle! Wezwijcie lekarza!
— Jestem lekarzem — błyskawicznie zareagowała Zofia. — Proszę prowadzić.
W pokoju na łóżku leżał blady mężczyzna. Zofia natychmiast przejęła kontrolę: zmierzyła ciśnienie, stwierdziła nadciśnieniowy atak i podała leki.
— Wszystko w porządku — powiedziała, gdy do pokoju wpadli dyżurny lekarz i pielęgniarka. — Ciśnienie wzrosło, ale nic groźnego. Już podałam, co trzeba.
— Wybaczy pani, pracuje pani tutaj? — zapytał zdziwiony mężczyzna, powoli dochodząc do siebie.
— Nie, odpoczywam. A przynajmniej miałam taki zamiar — uśmiechnęła się Zofia.
Tak poznała Krzysztofa Kowalskiego — sąsiada z piętra, eleganckiego, z siwymi skroniami, bystrym spojrzeniem i smutnym uśmiechem.
Niespełniony romans i wieczór w altance
Później Zofia zobaczyła, jak podczas kolacji obok Krzysztofa siedzi efektowna blondynka w obcisłej sukience, z wyrazem znudzenia na twarzy. Przy sąsiednim stoliku jedna z pań szepnęła:
— Ta młódka pewnie liczy na jego pieniądze, ale zdrowie mu nie dopisuje. A poza tym, podobno kręci się z zarządcą uzdrowiska. Stąd u dziadka ciśnienie poszło w górę.
Zofia przysłuchiwała się mimochodem. Jak nikt inny znała wartość takich historii. Jej własny mąż odszedł kiedyś do młodszej. Zostawił ją po dwudziestu latach małżeństwa, szukając „drugiej młodości”, i nigdy się nie obejrzał.
Zdrada nie zrobiła jej zgorzkniałą, ale nauczyła ostrożności. Praca, dzieci, cicha siła i zimna głowa – to pomogło jej przetrwać. A teraz, po latach, dzieci podarowały jej tę wycieczkę, by wreszcie mogła chwilę pobyć dla siebie.
Zofia upodobała sobie altankę w najdalszym zakątku parku. Było tam chłodno, cicho, a liście nad głową szeptały swoje historie. Siedziała z książką, gdy zajrzał tam Krzysztof.
— Mogę usiąść? Wybrali sobie pani rajski zakątek.
— Oczywiście. Tylko obawiam się, iż towarzyszka już pana szuka.
— Niech szuka — machnął ręką. — Niech energię zużyje na kogoś innego.
Taniec, który zmienił wszystko
Rozmowa przeciągnęła się. Krzysztof okazał się człowiekiem wrażliwym, ciekawym, z poczuciem humoru i głębią w spojrzeniu. Rozmawiali aż do obiadu, a wieczorem umówili się na spacer brzegiem strumienia.
— A jak pani się zapatruje na tańce, Zofio Nowacka? — zapytał nagle.
— Kiedyś bardzo je lubiłam…
— To chodźmy! W towarzystwie moich rówieśnic z jadalni możemy uchodzić za młodzież.
Roześmiała się. Śmiała się i tańczyła. I dziwiła się, jak lekko jej na sercu.
Od tego dnia spotykali się codziennie. Czasem dołączała do nich owa blondynka, Ewa. Ale wyraźnie się przy nich nudziła. Tematy rozmów jej nie porywały, a żarty były „zbyt mądre”.
Zazdrość jako sygnał końca
Pewnego dnia Zofia usłyszała awanturę w sąsiednim pokoju. Kobiecy głos krzyczał histerycznie:
— Ty ciągle z tą starą lekarką! Mam już tego dość!
Zofia uśmiechnęła się. „Stara” — zabawne. Zwłaszcza z ust kobiety, której brakowało i gracji, i rozumu.
Nazajutrz Ewa wyjechała. Krzysztof wreszcie odetchnął z ulgą.
Ale Zofia wciąż nie rozumiała: po co jej to wszystko? Może szuka przyjaźni? Może jest wdzięczny? A może po prostu potrzebuje lekarza pod ręką?
Lecz ani razu przez te dni nie mówił o zdrowiu. Nie prosił o radę.
Niedziela – dzień rodzinny i zwierzeń
W niedzielę przyjechały do Zofii dzieci. Syn z żoną, córka z maluchami. Zorganizowali piknik poza terenem uzdrowiska. Krzysztof przyglądał się z dystansu.
Zofia zaprosiła go dołączyć. Przedstawiła go jako sąsiada. Krzysztof bez trudu wtopił się w grupę, pomagał przy grillu, śmiał się, słuchał.
Wieczorem, gdy wszyscy odjechali, spotkali się przy wejściu do sanatorium.
— Jakaś pani dziś smutna. Wszystko w porządku?
— Po prostu rozjechali się dzieci. To zawsze trochę boli.
— Ma pani wspaniałe dzieci, Zofio. Zazdroszczę w dobrym tego słowa znaczeniu. Ja z synem mam inaczej… Jego matka zginęła, gdy miał dziesięć lat. W wypadku. Ja przeżyłem, ona nie. Mieszkał z moimi rodzicami. A ja próbowałem zapomnieć: najpierw hulanki, potem praca. Nie chciałem się więcej żenić. Po co? Potem same przychodziły takie jak Ewa…
— Rozumiem.
— Od pierwszego dnia, gdy panią zobaczyłem, pomyślałem: gdyby moja żona żyła, byłaby taka jak pani.
— Nie wiem… Już nie wierzę w mężczyzn. Za dużo przeszłam.
— A jednak… Może nie musimy umierać w samotności?
Rozmawiali do rana. Dwie dojrzałe, mądre, nieco doświadczone przez los dusze odnalazły w sobie to, co dawno uważały za stracone.
Gdy nadszedł czas wyjazdu, spakowali walizki razem. Bo wiedzieli: to już nie był zwykły pobyt. To był początek. Początek czegoś, co wydawało się niemożliwe.