„Rozumiem wszystko… ale zrozum i mnie”: prawda, która rozwiała iluzje

twojacena.pl 1 tydzień temu

**8 maja 1994**

Tego dnia Bogumiła, jak zwykle, kroiła mięso na gulasz. W kuchni unosił się zapach cebuli, patelnia syczała od tłuszczu, gdy nagle w pokoju zadzwonił telefon. Mąż – Kazimierz – podniósł słuchawkę. Jego głos był opanowany:
– Halo?

Nastąpiła długa cisza. Jakby ktoś mówił bez przerwy, a on tylko słuchał. Bogusia wytarła ręce w fartuch i wyszła z kuchni. W korytarzu było pusto. Przewód telefoniczny ciągnął się w stronę pokoju dziecięcego. Serce zabolało ją jak od ukłucia. Nie wiedząc dlaczego, poszła na palcach, cicho jak złodziejka.

Zza uchylonych drzwi sypialni dobiegł jego szept. Tym głosem nigdy nie mówił do niej.
– Grażynko, uspokój się… Rozumiem cię, naprawdę. Ale i ty mnie zrozum. Mam rodzinę, nie mogę teraz przyjechać… Też cię kocham. Bardzo. Ale nie mogę teraz rozmawiać – Bogusia może wejść w każdej chwili. Muszę jej wszystko powiedzieć, ale jeszcze nie teraz… Jutro. Nie dzwoń o tej porze, błagam. I tak… Kocham cię.

Poczuła, jakby raził ją prąd. Ręka, gotowa otworzyć drzwi, zastygła w powietrzu. Serce biło tak mocno, iż trudno było oddychać. „Kocham cię”. Powiedział to innej kobiecie. Nie jej.

Bogusia nie urządziła sceny. W głowie odezwał się głos matki: „Nigdy nie rób nic ważnego w gniewie”. Wyprostowała się i wróciła do kuchni. Wzięła nóż, ale dłoń drżała. Kawałki mięsa rozpryskiwały się nieregularnie po desce. U nóg ocierał się kot – Bogusia rzuciła mu kawałek, jedyny odruch życzliwości.

„Też cię kocham…”
Te słowa wirowały w głowie jak zaklęcie. Chwytała się innego zdania: „Mam rodzinę…” Czyli wciąż jest ważna? Wciąż coś znaczy?

Ale w takim razie – kim ona jest? Tylko matką jego dzieci? Gospodynią? Przyzwyczajeniem? Ból ściskał pierś. Przecież mieli wszystko w porządku. Był troskliwy, uważny. Nigdy nie dał powodu do podejrzeń.

Po dwudziestu minutach Kazimierz wrócił do kuchni, wciągnął nosem zapach gotującej się kolacji i uśmiechnął:
– Boże, jak pachnie! Będzie już niedługo?

– Za pół godziny. Pokroiłam mięso drobniej – szybciej się zrobi… Kto dzwonił?

– Co? – jakby nie zrozumiał. – A, z pracy. Proszą, żebym jutro wpadł – przyjąć drewno.

– Często cię w weekendy wołają. Nie podoba mi się to.

– Wszyscy na urlopach, lato…

– Mhm.

– Jakaś jesteś smutna, Bogusiu.

– Zmęczona tylko. Myślałam, iż jutro pojedziemy razem na działkę.

– Przecież pracujesz. Wieczorem wrócimy.

– Kaziu…

– Co?

– Kochasz mnie?

– No jasne, co za głupoty. Kocham cię, Bogusiu. I naszych chłopaków też. Wiesz przecież – rodzina to dla mnie wszystko.

Wyciągnął ramiona, objął ją, pocałował w szyję. Ale po raz pierwszy w życiu ten pocałunek był jej niemiły.

Później leżała na kanapie, patrząc na bawiących się synów. Kot wskoczył jej na brzuch, wgniatając pazury – podziękował za smakołyk. Bogusia ujęła jego łapki, wtuliła twarz w futro.

Ta kobieta… musi zniknąć.
Bogusia nie umiała dzielić się mężem. Nie mogła spać z nim, wiedząc, iż był z inną. Ale życie bez niego też było nie do zniesienia. Rozwiązanie przyszło samo – upora się z kochanką. Osobiscie. Bez niego.

Następnego dnia, gdy mąż zawiózł dzieci do przedszkola i „poszedł do pracy”, Bogusia powiedziała w zakładzie, iż źle się czuje, i została w domu. Dla niepoznaki pożyczyła od sąsiadki fartuch i chustę – „będą malować ścianę w fabryce”. Potem prosto pod przedszkole. Po chwili wyszedł Kazimierz. Bogusia podążała za nim, kryjąc się w bramach.

Wszedł na targ, kupił śledzie i owoce, potem skręcił w stronę domków jednorodzinnych. Bogusia zrozumiała – tam ona mieszka. Mąż zniknął za jednym z ogrodzeń.

Usiadła na ławce. Czekała. Aż w końcu wyszedł… nie sam. Wysoka blondynka u jego boku. Wyszli w stronę lasu – tam, gdzie kiedyś chodzili razem. Bogusia wróciła do domu. W głowie miał ogień, w sercu – rozpacz.

Kilka dni później przyjrzała się Grażynie dokładniej – piękna, cholera. Koło trzydziestki. Potem miała szczęście – zobaczyła ją z koleżanką. Tamta, nieświadoma niczego, wygadała się w drodze.

– Grażyna? Samotna z chorym dzieckiem, mąż ją zostawił. Teraz ma adoratora. Żonatego. Mówi, iż zostawi dla niej żonę…

W środku Bogumiły zawrzało. Ale się uśmiechała.

I tak, pewnego popołudnia, w fartuchu i chuście, Bogusia poszła w „odwiedziny”.

Grażyna była na podwórku. Bogusia udała zawroty głowy, zdobyła zaufanie. Woda, kubek… i nagle: „Widzę twoją przyszłość”.

Grażyna – najpierw w szoku, potem niedowierzająca. Ale gdy Bogusia zaczęła opowiadać o jej życiu – mąż, rozwód, dziecko, blizny… Uwierzyła. Oczy się rozszerzyły.

– Z tym mężczyzną… nic z tego nie będzie. Jest mocno związany z żoną. Nigdy nie odejdzie.

– Odejdzie! Zdobędę go! Urodzę mu dziecko!

– Nigdy nie będziesz go miała!

– Będę!!!

I wtedy – śledź w głowę. Zaczęła się bijatyka. Bogusia waliła ją, krzycząc:
– To MÓJ mąż! MÓJ! Rozumiesz?! Znikaj z naszej drogi! Znikaj!

Łzy, błoto, podarty fartuch… Ale Bogusia wyszła z podniesioną głową.

Po tygodniu Kazimierza przestali wzywać w weekendy do pracy. Nie śmierdział już śledziem. Bogusia czuła, iż wygrała. Grażyna zniknęła z ich życia. Na zawsze.

Minęły lata. Przeprowadzili się. Żyli cicho. On – wycofany, smutny. Ona – spokojna. Dzieci dorosły. Życie toczyło się dalej.

Aż pewnego dnia, gdy zostało mu już tylko kilka dni, do szpitalnej sali weszła kobieta. Bogusia podsłuchała – to była ona. Grażyna. Płakali. Nazywał ją po imieniu. Żegnał się.Bogusia patrzyła na jego bladą twarz i zrozumiała, iż przez całe życie walczyła nie z nią, ale z jego pragnieniem, które – choć ukryte – było silniejsze niż ich wspólne lata.

Idź do oryginalnego materiału