W DOWIE
Kazimierz zakochał się w Agnieszce jeszcze w szkole podstawowej. Niewysoka, drobna, z mnóstwem rudych piegów na nosie. Taką ją zobaczył po raz pierwszy, gdy był w szóstej klasie, i od tamtej pory kochał ją bez pamięci.
Agnieszka była od niego młodsza o trzy lata. Uczyła się zawsze na szóstki, była cicha i nieśmiała. A Kazimierz z każdym rokiem przywiązywał się do niej jeszcze bardziej. Przyglądał się jej na przerwach, gdy skakała ze swoimi koleżankami w gumę na szkolnym podwórku. Lekka jak motyl, świecący w słońcu.
Gdy wrócił z wojska, tego samego dnia przyszedł do Agnieszki z bukietem kwiatów, by prosić o jej rękę.
Ojciec Agnieszki był surowym, poważnym mężczyzną. Długo rozmawiał z Kazimierzem w osobnej izbie, aż w końcu, z uśmiechem na twarzy, podał mu dłoń córki.
Wesele było huczne. Zjechali się choćby najdalsi krewni. Młodych chwalono przez trzy dni. Oczy Agnieszki błyszczały ze szczęścia, a Kazimierz był dumny. Uważał, iż dostał najlepszą pannę w całej wsi.
Dwa lata później, z pomocą rodziny, Kazimierz postawił dom. Agnieszka fruwała z euforii na trzy miesiące przed narodzinami pierwszego dziecka mogli się wprowadzić do własnego domu.
Urodziła im się dziewczynka, nazwali ją Zosia, na cześć babci Agnieszki. Dziecko było silne i zdrowe, ale dla Agnieszki poród okazał się wielką próbą.
Przez cały rok po urodzeniu córki Agnieszka chodziła blada i jakby wyczerpana. Kazimierz woził ją po lekarzach, a ci tylko wzruszali ramionami i mówili jedno: trzeba czasu, by organizm odzyskał siły.
Gdy Zosia skończyła półtora roku, Agnieszka dowiedziała się, iż znów jest w ciąży. Lekarze radzili jej przerwać. Mówili, iż ciało nie jest gotowe, może nie donosić. A jeżeli nawet, to może nie urodzić.
Kazimierz przekonywał Agnieszkę, by posłuchała lekarzy, ale ona była nieugięta.
Nie zabiję swojego dziecka! Ono wcale nie jest winne, iż chce się urodzić. Będzie, co Bóg da mówiła Agnieszka. Wszystko w Jego rękach.
Ostatni miesiąc ciąży Agnieszka spędziła w szpitalu. A w domu tęskniła mała Zosia, a jej mąż nie mógł znaleźć sobie miejsca. Sercem czuł, iż zbliża się nieszczęście.
I serce go nie oszukało. Agnieszka nie przeżyła porodu jej serce po prostu stanęło. Ale na świat zdążyły przyjść dwie cudowne bliźniaczki.
Kazimierz był niepocieszony w swoim żalu. Na pogrzebie, stojąc przy grobie, patrzył na czarną górę ziemi pustym, niewidzącym wzrokiem. A przed oczami przelatywało mu całe życie z Agnieszką, szczęśliwe dni, jej uśmiech. A w uszach, jak głośny dzwon, rozbrzmiewał jej śmiech. Gdy trumnę opuszczano do grobu, Kazimierz upadł na kolana i zawył jak ranne zwierzę.
Jak? Jak ja bez ciebie? Co ja teraz zrobię? Po co mam dalej żyć? Łzy spływały mu po policzkach, a w duszy była tylko pustka. Tam, gdzie kiedyś biło serce, teraz była czarna dziura.
Po pogrzebie zaczął pić. Mocno, na umór, do nieprzytomności. Pił, by o niej nie pamiętać, by nie słyszeć w głowie jej głosu.
Rodzice Agnieszki zabrali dziewczynki do siebie. Uważali, iż Kazimierz raczej nie podniesie się z żalu i nie będzie w stanie być im dobrym ojcem.
W czterdziestym dniu po śmierci Agnieszki, Kazimierz, znów upiwszy się do nieprzytomności, spał w sieni. I śni mu się sen. Wchodzi do domu Agnieszka, w białej sukience, włosy rozpuszczone na ramiona, a w nich zaplątane promienie wschodzącego słońca. Podeszła do niego, pogłaskała go po głowie i powiedziała tak czule, jak dawniej:
Kaziu, kochanie, co ty wyprawiasz? Nie wstyd ci? Zmrużyła swoje zielone oczy i pogroziła palcem. Dziewczynki już prawie ojca nie widzą, tęsknią. Ty, Kaziu, jesteś im potrzebny, tak jak ja byłam tobie. jeżeli mnie jeszcze kochasz, to nie porzucaj naszych córek, ale kochaj je tak, jak mnie kochałeś.
Kazimierz obudził się, jakby nigdy nie był pijany, a przez okno wdzierało się słońce, ogrzewając mu policzek ciepłymi promieniami. Gdy tylko wzeszło, poszedł do rodziców Agnieszki, ogolony, wyprasowany. A w jego spojrzeniu było tyle mądrości, jakby od razu postarzał się o pięćdziesiąt lat. W milczeniu pocałował rękę matki Agnieszki, mocno uścisnął jej ojca, zabrał dziewczynki i wrócił do domu.
Od tamtej pory żyli we czwórkę. Starał się być dla dziewczynek i ojcem, i matką. Nauczył się gotować, prać, cerować. A warkocze zaplatał lepiej niż niejedna kobieta.
W szkole chwalono wszystkie dziewczynki, uczyły się świetnie, były posłuszne i uważne. A gdy ktoś je skrzywdził, Kazimierz rzucał się na obronę jak jastrząb.
Sąsiedzi często pytali Kazimierza, dlaczego się nie ożeni ponownie. W końcu to jeszcze młody, przystojny mężczyzna. I zdrowia mu nie brakowało. A on patrzył zdziwiony i odpowiadał, iż już jest żonaty.
No spójrzcie, mam w domu już trzy panny, a mam jeszcze jedną przyprowadzać? Nie, z czterema sobie nie poradzę
Tak, żartami, nieprzespanymi nocami, niedojedzonym chlebem i ciężką pracą, wychował Kazimierz swoje trzy córki piękności. A gdy dziewczynki były już w liceum, sąsiadka zaczęła go odwiedzać. To suszone grzyby przyniesie, to śledzia w zalewie. I coraz śmielej zalecała się. Widział, iż sama nie odpuści, a nie chciał jej urazić. Pewnego wieczoru zaprosił ją do siebie i zapytał:
Którą z moich córek lubisz najbardziej?
A ona na to:
A córki mi do niczego! niedługo skończą szkołę i odlecą. A ty co, całe życie sam chcesz spędzać? Ja ciebie kocham, a nie twoje córki.
Kazimierz spojrzał na nią:
Masz tu mój portret i podał jej zdjęcie. Kochaj mnie w domu, ile chcesz.
I tak oto sąsiadka odeszła z niczym.
Dziewczynki dorosły, poszły na studia, ale o ojcu nie zapominały. W każdy weekend przyjeżdżały do niego we trzy, pomaga