Krzysztof zakochał się w Jadzi jeszcze w szkole podstawowej. Taka mała, drobna, z mnóstwem rudych piegów na nosie. Taką ją zobaczył po raz pierwszy i już wtedy, w szóstej klasie, przepadł po uszy.
Jadzia była od niego młodsza o trzy lata. Zawsze uczyła się na piątkach, była skromna i nieśmiała. A Krzysztof z każdym rokiem przywiązywał się do niej coraz bardziej. Zerkał na nią na przerwach, gdy skakała ze swoimi koleżankami w gumę na szkolnym podwórku. Lekka jak motyl.
Gdy wrócił z wojska, tego samego dnia przyszedł do Jadzi z bukietem kwiatów, żeby oświadczyć się.
Ojciec Jadzi był surowym, twardym mężczyzną. Długo rozmawiał z Krzysztofem w osobnej izbie, a potem, z uśmiechem, podał mu dłoń córki.
Wesele było huczne. Przyjechali choćby najdalsi krewni. Młodych życzono sobie przez trzy dni. Oczy Jadzi błyszczały ze szczęścia, a Krzysztof pękał z dumy. Mówił, iż dostał najpiękniejszą pannę we wsi.
Dwa lata później, z pomocą rodziców, Krzysztof postawił dom. Jadzia fruwała z euforii – na trzy miesiące przed narodzinami pierwszego dziecka mogli się wprowadzić do własnego domu.
Urodziła im się dziewczynka, nazwali ją Zosia, na cześć babci Jadzi. Dziewczynka była zdrowa i silna, ale dla Jadzi poród okazał się ciężką próbą.
Przez cały rok po narodzinach córki Jadzia chodziła blada i wyczerpana. Krzysztof woził ją po lekarzach, a ci tylko wzruszali ramionami i mówili, iż organizm potrzebuje czasu, by dojść do siebie.
Gdy Zosia miała półtora roku, Jadzia dowiedziała się, iż znów jest w ciąży. Lekarze radzili jej przerwać – organizm był słaby, mogła nie donosić, a jeżeli nawet, to poród mógł być niebezpieczny.
Krzysztof namawiał Jadzię, by posłuchała lekarzy, ale ona była nieugięta.
– Nie zabiję własnego dziecka! To nie jego wina, iż chce się urodzić. Będzie, co ma być – mówiła. – Wola Boża.
Ostatni miesiąc ciąży Jadzia spędziła w szpitalu. W domu tęskniła mała Zosia, a Krzysztof chodził jak nieprzytomny. Sercem czuł, iż zbliża się nieszczęście.
I nie pomylił się. Jadzia nie przeżyła porodu – po prostu stanęło jej serce. Ale na świat zdążyły przyjść dwie cudowne bliźniaczki.
Krzysztof pogrążył się w rozpaczy. Na pogrzebie, stojąc nad grobem, patrzył na czarną ziemię pustym, nieobecnym wzrokiem. Przed oczami przesuwało mu się całe ich wspólne życie, szczęśliwe chwile, jej uśmiech. A w uszach dźwięczał jej śmiech. Gdy trumnę opuszczali do grobu, Krzysztof runął na kolana i zawył jak zranione zwierzę.
– Jak ja bez ciebie? Co ja teraz zrobię? Po co mam dalej żyć? – Łzy spływały mu po twarzy, a w duszy została tylko czarna pustka.
Po pogrzebie zaczął pić. Na umór. Pił, żeby nie pamiętać, żeby nie słyszeć w głowie jej głosu.
Rodzice Jadzi zabrali dziewczynki do siebie. Uznali, iż Krzysztof nigdy nie pozbiera się po tej stracie i nie będzie w stanie być dla nich dobrym ojcem.
Czterdziestego dnia po śmierci Jadzi Krzysztof, znów pijany, zasnął w sieni. I przyśniła mu się ona. Weszła do domu w białej sukience, z rozpuszczonymi włosami, w których połyskiwały promienie wschodzącego słońca. Podeszła, pogłaskała go po głowie i powiedziała tak cicho, jak dawniej:
– Krzysiu, kochanie, co ty wyprawiasz? Nie wstyd ci? – Zmrużyła swoje zielone oczy i pokazała palcem. – Dziewczynki choćby taty nie widzą, tęsknią. Tyś im potrzebny, tak jak ja byłam tobie. jeżeli mnie kochasz, nie porzucaj ich, ale kochaj tak, jak mnie kochałeś.
Obudził się, a w głowie nie było już mgły. Przez okno wdzierało się słońce, ogrzewając mu policzek. Ledwie wzeszło, Krzysztof poszedł do rodziców Jadzi – ogolony, w wyprasowanej koszuli. Patrzył mądrze, jakby w jednej chwili postarzał się o pięćdziesiąt lat. W milczeniu pocałował rękę teściowej, mocno przytulił teścia, zabrał dziewczynki i wrócił do domu.
Od tamtej pory żyli we czwórkę. Starał się być dla nich i ojcem, i matką. Nauczył się gotować, prać, cerować. A warkocze zaplatał lepiej niż niejaka matka.
W szkole dziewczynki były chwalone – uczyły się dobrze, były grzeczne i uważne. A gdy ktoś je skrzywdził, Krzysztof rzucał się na obronę jak jastrząb.
Sąsiedzi często pytali, dlaczego się nie ożeni ponownie. W końcu to przystojny, zdrowy mężczyzna. A on tylko dziwnie się uśmiechał i odpowiadał, iż już jest żonaty.
– Popatrzcie, mam w domu trzy panny, a ja mam jeszcze jedną przyprowadzić? Nie, z czterema bym nie dał rady…
Tak, żartami, nieprzespanymi nocami, ciężką pracą i niedojedzonymi kawałkami chleba, Krzysztof wychował trzy piękne córki. Gdy były w liceum, sąsiadka zaczęła go nachodzić. To suszone grzyby przyniesie, to śledzia. Zaczęła mu zalecać się na różne sposoby. Widział, iż nie odpuści, a nie chciał jej urazić. Pewnego wieczora zaprosił ją i zapytał:
– Którą z moich córek lubisz najbardziej?
A ona na to:
– Córki? Po co mi one? Niedługo szkołę skończą i rozlecą się. A ty co, sam do końca życia będziesz tak wegetował? Ja ciebie kocham, nie twoje córki.
Krzysztof popatrzył na nią:
– Masz tu moje zdjęcie – podał jej fotografię. – Kochaj sobie w domu, ile chcesz.
I tak sąsiadka odeszła z niczym.
Dziewczynki dorosły, poszły na studia, ale ojca nie zapominały. W każdy weekend przyjeżdżały do niego, pomagały w domu i w ogrodzie.
Potem Krzysztof wydał je za mąż. Z każdym zięciem rozmawiał osobno, tak jak kiedyś jego teść z nim. Życzył swoim trzem księżniczkom tylko szczęścia.
A teraz jego dziewczynki to już dorosłe kobiety. Każda ma swoją rodzinę, dzieci, obowiązki. Ale ojca nie zapominają! W każdy weekend czy święto jadą całą gromadą do niego, na wieś. Kochali go cór