Zygmunt pędził do domu jak nigdy wcześniej. I nic dziwnego! Ostatnich dni w ich mieszkaniu działy się rzeczy niepojęte. Poprzedniego dnia Bronisława, jego żona, nagle… ugotowała pierogi. Może i nic wielkiego? Żona przygotowała obiad – rzecz normalna. Ale nie u nich.
Półtora roku Bronka była cieniem siebie samej. Po tragedii, która zabrała im jedyną córkę, jakby umarła razem z nią. Zosia zginęła na pasach – ledwie 17 wiosen, dopiero zaczynała żyć, dostała się na uniwersytet, była bystrą i piękną dziewczyną… A potem – samochód. I pustka. Więcej dzieci nie mieli. Próbowali, leczyli się, ale bezskutecznie. Pogodzili się. Mówili: mamy córkę – i chwała Bogu, będą wnuki…
Lecz śmierć Zosi złamała Bronkę. Przestała widzieć świat: ani męża, ani słońca, ani siebie. Leżała godzinami, nie wstając. Nie myła się, nie jadła, nie mówiła. Rzuciła pracę, bo uśmiechy kolegów bolały jak noże. Czarna chusta na dobre zadomowiła się na jej głowie, a w domu zagościła cisza – głucha jak żałoba.
Zygmunt próbował mówić, przekonywać, namawiać, wyciągać ją z tej otchłani. W końcu zmęczył się i przeprowadził na kanapę. Jej matka, siwa, zmęczona bezradnością, próbowała docisnąć: „Masz 36 lat, on 40. Całe życie przed wami… A ty się grzebiesz”.
Ale wszystko na próżno. Bronka jakby na coś czekała – albo na kogoś.
A teraz… Myła okno. Bez łez. W tej samej czarnej chuście, ale już z iskrami w oczach. I choćby powiedziała:
– Usmażyłam ziemniaki z koperkiem. Idź umyj ręce, zjemy kolację.
Zygmunt zastygł. Nie wierzył własnym uszom. Coś się zmieniało.
Najpierw ostrożnie – Bronka zaczęła wychodzić na dwór, odwiedzać rodzinę. Potem – uśmiechy, rzadkie, ale prawdziwe. Na ślub siostrzeńca zdjęła żałobne ubranie, ścięła włosy, zrobiła makijaż. Kupiła sukienkę. Wyjechali do sanatorium nad morze. Słońce, szum fal, ciepłe wieczory – to wszystko ich ożywiło. Tam przeżyli drugi miesiąc miodowy. Śmiesznie, niezręcznie, jak za młodych lat. Śmiali się, całowali… I tam Bronka pierwszy raz zobaczyła Zosię we śnie. Córka była radosna, promienna:
– Mamusiu, niedługo znów będziemy razem. Poczekaj tylko trochę…
Obudziwszy się, Bronka wiedziała: niedługo odejdzie. Nie bała się. Ale mężowi nie powiedziała – po co go martwić?
Po powrocie zaproszono ją z powrotem do pracy – koleżanka poszła na emeryturę. Parę miesięcy później w zakładzie zaczęły się badania lekarskie. Bronka czuła słabość, ale milczała.
Na USG młody lekarz nagle się uśmiechnął:
– Gratulacje. Będzie pani miała córeczkę!
Bronka pomyślała, iż się przesłyszała.
– Moje serce?
– Pani też. Ale teraz słyszy pani serduszko córeczki – roześmiał się lekarz i zawołał Zygmunta. – Tatusiu, poznaj córeczkę.
Przytulili się i oboje rozpłakali.
Ciąża minęła dziwnie lekko. Bronka fruwała jak na skrzydłach. W terminie urodziła się dziewczynka. Od pierwszej sekundy matka poznała: była żywym obrazem Zosi. Chciała dać jej to samo imię, ale rodzina odradzała: „Z imieniem może i los przejść…”
Nazwali ją Bogumiłą – „daną przez Boga”.
Teraz Bogumiła ma już pięć lat. Coraz bardziej przypomina Zosię – nie tylko twarzą, ale i charakterem. Ten sam uśmiech, te same ulubione lalki, piosenki, tańce. Ta sama cisza i światło w oczach.
A Bronka z Zygmuntem jakby ożyli. Żyją. Śmieją się. Oddychają. Ich dom znów jest pełen szczęścia, a w nim słychać dziecięcy śmiech. A w sercu – wdzięczność i miłość.
Życie wróciło. I zostało.