Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomina o niezapomnianym grzechu

twojacena.pl 10 godzin temu

Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie da się zapomnieć

Alicja nigdy specjalnie nie chciała drugiego dziecka. Z Jackiem mieli już siedmioletniego urwisa, Tomka, i powrót do nieprzespanych nocy, pieluch, kolek i dziecięcych awantur nie miał w jej planach. Tym bardziej, iż jej kariera w końcu nabrała tempa – perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było lekko, wesoło i… nie po rodzinnemu. Ale ciąża się zdarzyła. Przypadkiem, nie w porę, jak to zwykle bywa.

Jacek zaś od razu oznajmił, iż chce córeczkę. „Może będzie miała lżejszy charakter” – uśmiechał się. Alicja kiwała głową. W środku – złość, strach, irytacja. Ale gdy dziewczynka się urodziła – malutka, jasnowłosa, z błękitnymi oczami i nosekiem jak guziczek – Alicja po raz pierwszy się zawahała. Coś ścisnęło. ale zaraz, jakby na przekór tej iskierce uczucia, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.

To nie mieściło się w jej życiowych planach. Ani trochę. Wszystko, na co pracowała, mogło runąć. Siłownia, firmowe imprezy, wczasy w Grecji z przyjaciółkami, awans – a teraz to? Nie. Nie teraz. Nie jej.

Jacek wysłuchał – i poddał się. Wzruszył ramionami. I oboje podjęli decyzję, o której głośno nie mówili choćby między sobą. Powiedzieli rodzinie i znajomym, iż dziewczynka zmarła.

W domu dziecka dziewczynkę z błękitnymi oczami przygarnęła Jadwiga Nowak. Pracowała tam od dwudziestu pięciu lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i złamanych życiorysów powinno stępić serce. Ale nie. Każde nowe „odrzucone” dziecku wbijało się w duszę. Szczególnie ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła tak, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.

Jadwiga zaczęła spędzać z dzieckiem każdą wolną chwilę. Dziewczynka zaczęła się do niej uśmiechać, wyciągać rączki, gaworzyć w odpowiedzi na pieszczoty. I Jadwiga nie wytrzymała. Pogadała z mężem.

– Stach, nie mogę jej tam zostawić.

– Trzeba ją leczyć. Dasz radę?

– Dam. Jest nasza. Nazwiemy ją Nadzieją.

Adoptowali ją. Mieli już pod sześćdziesiątkę, zdrowie nie to co kiedyś, pieniędzy niewiele. Stanisław harował na wsi od świtu do nocy. Jadwiga – z Nadzieją po szpitalach, badaniach, sanatoriach, rehabilitacjach. Spali po trzy godziny. Jadli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadziei – a Stanisław młodniał o dwadzieścia lat.

Nadia rosła dobrą, wrażliwą, pełną życia. Pomagała w domu, garnęła się do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała sąsiadce nieść kukurydzę: „Babciu Marysiu, ja poniosę dwa kolory, bo wam będzie lżej!” I szła dumnie z ciężkimi dla jej małych rączek kolbami, jakby niosła korony.

Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś się modliła. Ludzie pomagali, jak mogli: złotówkami, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadia przeżyła. Co więcej – pokonała chorobę.

Dorosła. Piękna, mądra. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, wracała na wakacje do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.

Pewnego kwietniowego dnia Nadia szła przez park. Było ciepło, słońce tańczyło na gałęziach, ptaki świergotały, ziemia pachniała przebudzeniem. Myślała o nadchodzącym majowym, o tym, jak wróci do mamy i taty, pomoże w sadzeniu, wieczorem usiądzie w altance z kubkiem herbaty ziołowej, słuchając, jak mama opowiada historie.

I nagle – cios. Prosto pod nogi wpadł jej pluszowy zając. Nadia podniosła wzrok – na ławce siedziała kobieta i czteroletni chłopiec. Podniosła zabawkę i łagodnie powiedziała:

– Zgubiłeś zajączka.

– Nie potrzebuję go, on jest chory! Zaraz umrze! – warknął chłopiec ze złością i bezradnością.

– Nie zwracajcie uwagi – zmęczonym głosem odparła kobieta. – Jest chory. Ma wrodzoną wadę serca. Rodzice… nie chcą się nim zajmować. Musiałam go wziąć ja. Wnuczek. Ale mi ciężko.

Nadia spojrzała na nią. Kobieta była zadbana, elegancka. Ale oczy… Puste. Zgaszone. Jakby żyła w nich zima, mimo iż na zewnątrz była wiosna. Coś w tym spojrzeniu poruszyło Nadzieję.

I zaczęła mówić. Opowiedziała, iż była taka sama. Że jej mama – prawdziwa mama – ją uratowała. Że trzeba wierzyć. Że z miłością wszystko jest możliwe. Że oni wygrali – i ta kobieta też może.

A kobieta siedziała w milczeniu. Jej twarz bladła z każdą sekundą. Bo przed nią stała dziewczyna z jej rysami. Z jej oczami. Z tymi samymi – błękitnymi. Z oczami, od których kiedyś uciekła.

To była ona. Jej córka. Nie mogło być inaczej.

– Niemożliwe… – szepnęła.

– Możliwe – z przekonaniem odparła Nadia. – Najważniejsze, to wierzyć. Ja wierzę. I pani też niech wierzy.

Nadia poszła dalej. Promienna. Szczęśliwa. Pełna życia.

A Alicja została. Jak wryta. Oczy płonęły. Dusza rozdzierała się. Chciała krzyczeć, biec za nią, przytulić, paść do nóg, błagać o przebaczenie. Ale… czy miała do tego prawo?

Ona odrzuciła ją wtedy. Ze strachu. Dla wygody. A potem jej życie się rozpadło. Jacek zostawił ją dla innej. Tomek wyrósł na zawziętego, obojętnego człowieka, a teraz ona sama wychowywała wnuka, którego nie kochali choćby jego rodzice. Samotna. Bez pomocy. Bez miłości. Bez nadziei.

I oto – wiosna. Oto – córka, którą kiedyś odepchnęła. Obca, a jednak swoja. Szczęśliwa. Ocalona – ale nie przez nią.

Alicja nie poszła za nią.

Bo wiedziała: miłość to nie prawo. To dar. Który kiedyś zignorowała.

I teraz zostało jej tylko wspomnienie. Cz…I wiatr niesłyszalnie przeszedł między nimi, niosąc ze sobą niewypowiedziane słowa i nieodwracalne wybory.

Idź do oryginalnego materiału