Straciłam dwie kotlety, a on twierdzi, iż muszę schudnąć. Po urodzeniu trójki dzieci w sześć lat boję się samotności.

newsempire24.com 5 dni temu

Zabrał mi dwie kotlety i oświadczył, iż powinnam schudzić. Przez sześć lat małżeństwa urodziłam troje dzieci, a teraz boję się zostać sama.

Mam trzydzieści sześć lat. W ciągu sześciu lat małżeństwa zostałam mamą trójki wspaniałych dzieci: pięcioletniego Bartka, trzyletniej Anielki i najmłodszego, półrocznego Leosia. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie, ale nie sądziłam, iż to takie wyzwanie — fizycznie, emocjonalnie, po prostu po ludzku. Życie stało się niekończącym się wyścigiem, w którym ledwo zipię.

Z Wiktorem poznaliśmy się, gdy miałam już prawie trzydzieści lat. Wszystkie przyjaciółki już dawno były zamężne, wychowywały dzieci, a ja — raz w pracy, raz w domu, zawsze sama. I nagle pojawił się on — wysoki, wysportowany, z charyzmą. Wtedy już miał dobrą posadę — kierował działem w kancelarii prawniczej. Nigdy bym nie pomyślała, iż taki facet zwróci uwagę na taką jak ja.

O jego poważnych zamiarach przekonałam się, gdy sam zaprosił mnie do swojej matki. Halina Stanisławowa to kobieta łagodna, inteligentna, od razu mnie do siebie przekonała. Była zachwycona mną i niemal sama popchnęła syna do ślubu. Pobraliśmy się szybko, niemal błyskawicznie. A potem zaczęła się seria urlopów macierzyńskich.

Najpierw urodził się Bartek, i zrezygnowałam z pracy. Potem Anielka, a na końcu Leoś. I tak już do zawodu nie wróciłam. Wszystko na mojej głowie: starsze nie chodzą do przedszkola, Bartek ma zajęcia dodatkowe, Anielkę uczę w domu, a cały czas — z maluchem na rękach. Kocham swoje dzieci, są wspaniałe, ale już nie mam siły… ani siebie.

Kiedyś ważyłam 49 kilogramów. Chodziłam na siłownię, biegałam rano, dbałam o siebie. Teraz ważę osiemdziesiąt. Mój dzień to kasza, pieluchy, lekcje, zupa, sprzątanie, wieczorna histeria i tak w kółko. Na sport nie mam ani czasu, ani energii. A jeżeli już spróbuję — dzieci natychmiast przybiegają, ciągną, pytają, wskakują na ręce.

Wiktorek na początku traktował zmiany z przymrużeniem oka. Nazywał mnie “kuleczką”, “moją słodką panda”. Ale jakoś tak niezauważalnie żarty zniknęły. A potem — i cierpliwość.

W piątek siedzieliśmy przy kolacji. Nałożyłam sobie trzy kotlety. On spojrzał, w milczeniu zabrał dwie i odniósł na patelnię.

— Powinnaś schudnąć. jeżeli zwrócę uwagę na inną kobietę — to będzie tylko twoja wina — rzucił obojętnie, nie patrząc mi w oczy.

Zamarłam. Jakby ktoś uderzył mnie w piersi. Rozumiem, iż się zmieniłam. Że jestem zmęczona. Że nie jestem już tą, w której się zakochał. Ale czy to moja wina, iż oddałam całą siebie rodzinie? Że nie śpię po nocach, bo jednemu ząbkuje, drugie nie chce jeść brokułów, a trzecie znowu zgubiło zeszyt? Czy nie zasługuję choć na odrobinę zrozumienia?

Z chęcią poszłabym na masaż, zrobiła manicure, przefarbowała włosy. Ale nie ma pieniędzy. Wszystko idzie na dzieci, zajęcia, jedzenie, kredyty, pomoc teściowej. Wiktor dobrze zarabia, ale wydatków mamy od groma. No i on musi wyglądać schludnie — w końcu kierownik. A ja mogę i w starym szlafroku pochodzić. Tylko iż coraz rzadziej rozpoznaję siebie w lustrze. Sukienki nie leżą. Dżinsy nie zapinają się. Wszystko wydaje się śmieszne i obce.

Czasem mam wrażenie, iż już nie jestem kobietą. Tylko cieniem. Karmiącym, sprzątającym, zmywającym, ale nieczującym, niemogącym marzyć. Jedynie moja teściowa — jedyna, która jeszcze nas trzyma razem. Dzwoni, przyjeżdża, pomaga z dziećmi. I mam nadzieję, iż nie pozwoli mu odejść. Nie pozwoli zniszczyć tego, dla czego żyłam przez ostatnie sześć lat.

Czasem się boję: a jeżeli pewnego dnia spakuje rzeczy i wyjdzie? Zostawi mnie z trójką dzieci i cieniem samej siebie? Nie proszę o wiele. Chciałabym tylko, żeby przypomniał sobie, za co mnie pokochał. I zobaczył: wciąż jestem tą samą kobietą. Tylko bardzo, bardzo zmęczoną.

Idź do oryginalnego materiału