Szkoła po nowemu – Felieton Pawła Skuteckiego

wolnadroga.pl 2 tygodni temu

Wszystkie kolejne rządy mają poczucie misji, jeżeli chodzi o szkołę. Koniecznie muszą coś mniej czy bardziej spektakularnego zmienić w edukacji. Jedni chcą mundurków, drudzy stawiają na świadomość seksualną, inni znowu skupiają swoją uwagę na religii lub jej braku.

Obecny rząd nie jest wyjątkiem. Od września mają wejść w życie dość poważne zmiany. Niektóre z nich pokazują stosunek etycznych liberałów do idei wychowania, ale są też takie propozycje, którym wypada przyklasnąć i liczyć na to, iż realizacja pomysłów nie będzie znacząco wypaczała ich koncepcji.

Kwestie programów nauczania zawsze budzą emocje. Bo niby jak znaleźć obiektywny argument za tym, żeby dzieciarnia czytała tę, a nie inną książkę? Albo dlaczego ważniejsze są perypetie Piastów niż okoliczności odzyskania przez Polskę niepodległości po czasach zaborów? Odnośnie nauk ścisłych nie będę przytaczał przykładów, żeby się nie skompromitować.

Od zawsze mówi się, iż programy są przeładowane wiadomościami kosztem umiejętności. Że dzieciak kończy podstawówkę i zna co prawda na pamięć sporo wierszy, pamięta przygody Stasia i Nel, ale nie potrafi napisać reklamacji, skonstruować maila do nauczyciela, przeczytać ze zrozumieniem instrukcji obsługi telefonu.

Mówi się tak. Ale czy tak jest naprawdę?

Dzieciaki w szkołach rzeczywiście mają programy wypełnione dość obficie wiedzą, ale przecież równocześnie poziom dzisiejszej matury jest oceniany zdecydowanie niżej niż przedwojennej szkoły podstawowej.

Ciekawy jest ten ciąg polityków do grzebania przy edukacji. Nasi dobroczyńcy mają sporo obaw przed reformowaniem systemu ochrony zdrowia, systemu instytucji demokratycznych, administracji publicznej, ale szkoły? Proszę bardzo, tylko potrzymajmy im mównicę, a oni w tym czasie wszystko zrobią po nowemu. Lepiej? Bóg wie, ale inaczej!

Od września zniknie ze szkół przedmiot, do którego na dobrą sprawę nie mieliśmy czasu przyzwyczaić się: „Historia i Teraźniejszość”, jego miejsce zajmie przedmiot dotyczący edukacji obywatelskiej. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby młodzi ludzie potrafili korzystać z narzędzi obywatelskiej kontroli nad władzą, żeby znali zakres swojej władzy jako suwerena, ale przecież nie trzeba w tym celu przeprowadzać żadnej rewolucji, wystarczy przekonać nauczycieli, żeby uczyli tych spraw na lekcjach choćby właśnie HiTu.

Albo pomysł dotyczący usunięcia ze szkół Wychowania do Życia w Rodzinie (WDŻ) i wprowadzenia w to miejsce edukacji zdrowotnej. W teorii to świetny, rewelacyjny pomysł. Młodzi ludzie cierpią przez brak wiedzy dotyczącej uzależnień, także lub głównie uzależnień od telefonów, tabletów, komputerów. Mają głębokie deficyty wiedzy i umiejętności w zakresie relacji międzyludzkich. W każdym aspekcie codziennego życia młodym ludziom brakuje kompetencji, ale przecież ich rodzice również bardzo często nie zwracają uwagi na najważniejsze dla zdrowia psychicznego i fizycznego aspekty.

W Stanach Zjednoczonych od wielu lat skutecznie dobija się do świata nauki i codziennej praktyki coś, co Amerykanie nazywają lifestyle medicine. W Polsce na razie pojawiła się tylko jedna warta polecenia publikacja na ten temat. W największym skrócie w medycynie stylu życia chodzi o to, iż za nasze zdrowie nie odpowiada farmacja, tylko nasze codzienne decyzje: o tym co zjem, czy się będę ruszał, co będę czytał, czym będę się stresował i jak poradzę sobie z tym stresem.

Jeśli rząd rzeczywiście planuje przygotować nauczycieli i pokazać uczniom, iż można żyć lepiej, iż zależy to wyłącznie od nich samych – trzeba temu pomysłowi przyklasnąć i trzymać kciuki, żeby się udało. Bo to przecież nie jest przypadek, iż polskie dzieciaki przodują w liczbie prób samobójczych, mają bardzo poważne problemy emocjonalne i psychiczne, fizycznie też ich kondycja często pozostawia bardzo dużo do życzenia.

Mam jednak obawę, iż z dużych planów spadnie mały deszcz i zamiast lifestyle medicine w szkołach będzie forsowana „świadomość seksualna”, czyli znów ideologia wygra ze zdrowiem. Obym się mylił.

Druga kwestia to traktowanie przez rząd masy nauczycieli, którzy dzisiaj uczą przedmiotów przeznaczonych do likwidacji. Nikt z nimi nie rozmawia, nauczyciele o ministerialnych planach dowiadują się z telewizji. Szacunek powinien być relacją dwustronną, a tymczasem nauczyciele czują się traktowani instrumentalnie, przedmiotowo.

A rodzice? Ci to dopiero czują się jak piąte koło u wozu. Płacą grube podatki tak na szkołę i nauczycieli, jak i warszawskich urzędników przebierających nogami, żeby zrobić im jak najlepiej. Nikt natomiast nie wpadł na to, żeby zapytać rodziców, jakiej szkoły sobie życzą. I tak od lat kręci się ten cyrk, w którym nikomu nie jest do śmiechu.

Paweł Skutecki

pawel.skutecki@wolnadroga.pl

Idź do oryginalnego materiału