Wywiadówki nie są przymusowym obowiązkiem
Nie wiem, czy tylko ja to widzę, ale coś się ostatnio zmieniło w podejściu szkół do wywiadówek. I nie chodzi mi tylko o to, iż trzeba przyjść, posiedzieć godzinę i wysłuchać, co u dzieci. Że trzeba odbębnić obecność, a nauczyciele muszą przebrnąć przez durne przepisy, przeczytać dokumenty i inne wytyczne. Mam wrażenie, iż coraz bardziej chodzi o kontrolę. Sprawdzanie, kto jest, a kogo nie ma. I niestety zaczęłam się zastanawiać, czy to, iż mnie czasem nie ma, nie odbija się na moim synu.
Moje dziecko chodzi do siódmej klasy. To bardzo w porządku chłopak – sam z siebie się uczy, dba o oceny, nie sprawia problemów wychowawczych. Wie, iż jeżeli chce chodzić na treningi piłkarskie, które kocha, to musi też równocześnie mieć jakiś poziom w szkole. Nie wymagam samych 5, ale nie chciałabym się martwić jego nieklasyfikowaniem czy zagrożeniem na koniec roku.
Ja natomiast staram się być na bieżąco z tym, co się dzieje w szkole, rozmawiamy o lekcjach, o klasie, o nauczycielach. Pilnuję też e-dziennika. Ale nie zawsze mogę być na wywiadówkach. Pracuję zmianowo, mam też młodsze dziecko i nie zawsze udaje się wszystko pogodzić. Czasem nie dam rady, trudno. zwykle dzwonię do wychowawczyni i proszę o najważniejsze informacje telefonicznie. Do tej pory myślałam, iż to normalne – przecież każdy rodzic ma życie, obowiązki, czasem choruje w domu albo ma jakieś ważniejsze zobowiązania.
Szkoła sprawdza rodziców
Ostatnio jednak na zebraniu coś mnie zaniepokoiło. Po wejściu do sali zauważyłam, iż wychowawczyni trzyma listę i na głos odhacza nazwiska. "O, pani Kowalska jest, super. Pani Nowak też". A potem powiedziała: "Zapisuję, kto przyszedł, dla porządku". Tylko iż ton tego "dla porządku" był taki, iż od razu poczułam się, jakby to była jakaś forma oceny. I jakby ta informacja była nie tylko dla wychowawczyni, ale może dla dyrekcji czy innych nauczycieli.
W trakcie zebrania padło też zdanie, które nie daje mi spokoju: "Obecność rodziców świadczy o ich zaangażowaniu". Zrobiło mi się przykro. Przecież to nie tak, iż się nie interesuję! Po prostu nie zawsze fizycznie mogę być i dlatego jestem za tym, żeby faktycznie część zebrań była online. I co – mój syn będzie teraz wg nauczycieli "mniej dopilnowany", bo jego matka nie zawsze siedzi w ławce?
Zaczęłam się bać, iż to wpłynie na jego ocenę, na sposób, w jaki patrzą na niego nauczyciele. Że może, gdzieś tam na lekcjach zostanie zaszufladkowany. Sama wychowawczyni nie mówi tego wprost, ale przecież atmosfera jest wyczuwalna. Inni rodzice też milczą, a może myślą to samo. Czy naprawdę to, iż ktoś raz czy dwa nie był na zebraniu, świadczy o braku troski o swoje dziecko? I czy szkoła nie powinna bardziej ufać rodzicom, zamiast ich kontrolować?