T.

posmiertnik-doktora-bruneta.blogspot.com 6 lat temu
Dziwna to była zima. Zamiast śnieżnych, wyostrzonych mrozem girlandów, z dawna oczekiwanych przez spragnionych normalności w aurze - jesienne mgły zaczęły roztapiać domostwa, pola i łąki, tuman wpełzał między leśne zagajniki, zabierając ludziom całą spodziewaną przyjemność z sanny, dżinglbelsów, narciarskich biegów, wojen na śnieżki - słowem tego wszystkiego, co w chłodne dni przełomu roku robi się dla zabicia nudy, smutku i egzystencjalnej pustki, a także po to, by ewentualne potomstwo nie darło paszczy.
Siedział więc suweren w domach, podniecając się coraz to nowymi przygodami bohaterów seriali, raz po raz wypijając to i owo do dna, świętując kolejne sukcesy swoich ekranowych ulubieńców, nikt nie zamierzał wyściubiać nosa poza obejście. Co to, to nie. Każdy szanujący się Rodak, w obliczu zagrożenia zwykłym katarem (a co dopiero pneumonią) - widzi już światło w tunelu, wraz ze wszystkimi (czytaj - wybranymi) świętymi. Profilaktyka przede wszystkim.

T. nie mógł narzekać. Miał to, czego mogli mu inni zazdrościć - dom, a tak naprawdę - dwa - jeden, jako wspomnienie starego związku, drugi - skromniejszy, ale z większymi nadziejami na przyszłość, dobrą pracę, piękną kobietę, perspektywy na długoletni małżeński staż - w spokoju i wśród gromadki potomstwa. Jego zawodowe akcje szły w górę, po wielu staraniach wreszcie stawał na świeczniku, nic już nie miało prawa zaprzepaścić dorobku prawie dwudziestu lat ciężkiej harówy, tak - nieraz bywało, iż odmawiał sobie tego i owego, teraz jednak - zabezpieczony finansowo, bytowo i na luzie - mógł sobie pozwolić na wygodnictwo. Przyjaciół miał wielu - zwłaszcza wówczas, gdy byli w potrzebie - kto by się jednak tym przejmował: człowiek niezależny, zwycięzca i król życia? Skądże! Owszem - zauważał to (Od czego ma się przyjaciół? Od chcenia). I tylko tyle. Nigdy nie był skłonny do zwierzeń, nauczył się polegać wyłącznie na sobie. Wszystko kontrolować . Nad wszystkimi wokół roztaczać opiekę, myśleć za innych.
Nie, tak naprawdę T. nie miał na co narzekać, wszyscy zazdrościli mu: pozycji i statusu, jaki osiągnął, niezaprzeczalnej wiedzy, dzięki której błyszczał na towarzyskich spędach, nowej partnerki, poczucia humoru, w którym nie miał sobie równych. Dusza towarzystwa. Urodzony w czepku. The winner takes it all.
Może prawie - był ktoś, kto według opinii ogółu nie życzył mu dobrze, ale skoro tak się właśnie zdarza, iż eks partnerki żywią niespecjalną sympatię do swoich byłych, więc cóż się dziwić (choć, kto wie? w przypadku kobiet - niczego do końca pewnym być nie można).
Generalnie - dobrostan.

Zaczęło się dyskretnie, pozornie niewinnym zmęczeniem. Przemęczeniem. T. zasypiał wczesnym wieczorem i budził się w środku nocy, albo - nie zasypiał w ogóle, stając się w łóżku napadniętym przez stado kaszlących owsików odbytem - tak się czuł; ni nocne filmy, ni książki ukojenia nie dawały - ale męczyły, sprawiały niemal fizyczny ból. Po przeczytaniu kilku linijek - nie był w stanie przypomnieć sobie, o czym rzecz. Ranki były koszmarniejsze - zasypiał za kierownicą w drodze do roboty. Przepracowanie - mówił. Tabletki nasenne nie działały, próby uspokojenia się dzięki alkoholu okazywały się być jeszcze bardziej chybione. Po kilku głębszych stawał się drażliwy i agresywny. A przecież nie miał powodu. Skoro go jednak nie miał - wynajdywał w pamięci: a to słowne potyczki sprzed miesiąca, a to znów zeszłotygodniowe sytuacje, na pozór niewyjaśnione, każdy jego powrót do domu wiązał się z napięciem i strachem przed utratą panowania, wybuchem.
Pomiędzy sprawami chwilowo wepchniętymi ad acta - zaczął wkradać się smutek. Nie taki pozorny smuteczek, jakiego każdy normalny człowiek codziennie doświadcza - raczej - rodzaj przygnębienia, poczucia bezsensowności i bezcelowości dalszej egzystencji. Stare konflikty, mniejsze lub większe obawy i lęki poczęły urastać do rangi problemów nierozwiązywalnych i ostatecznych. Rzecz jasna - nikomu ani słowa - zawodowo eksponowany uśmiech gasił wszelkie pytania, żart trzymał się jak dawniej, a może raczej - to T. trzymał się żartów, stanowiących intelektualną zaporę nie do przejścia. Mur, bez jakiejkolwiek furtki. Drzwi bez klamki. Wstyd przed utratą kontroli i okazaniem słabości paraliżował. Miał świadomość, że, jeżeli odkryje się choć na chwilę - straci to, na czym mu do tej pory zależało. Zresztą - stopniowo i zależeć przestawało. Problemy z intymnością składał na karb nadmiaru obowiązków, w rzeczywistości jednak, postrzegając samego siebie jako obleśnego, śmierdzącego typa - starał się (w swoim mniemaniu słusznie i szlachetnie) oszczędzić swojej wybrance cielesnego kontaktu z czymś tak ohydnym, gdy ona nie protestowała - uznawał, iż w tej kwestii jego tezy są jak najbardziej racjonalne. W życiu codziennym stawał na wysokości zadania, często okupiwszy to kolejną nieprzespaną nocą, nie dlatego jednak, by je należycie wykonać, ale po to, by nikt nie domyślił się, co się z nim dzieje. Nie liczył na niczyją pomoc. Nie jestem tego wart - powtarzał. Leki przeciwdepresyjne uśmierzały ból jedynie na chwilę, trzy tuziny wypalonych dziennie papierosów jako tako podtrzymywały skupienie na jednym poziomie, a wieczorny alkohol - na chwilę zmniejszał napięcie. Często zdarzało się, że, by ukryć swój stan, pod błahymi pozorami, nocował w swoim drugim mieszkaniu, zamykając się w czterech ścianach. Sam ze sobą. Dnia następnego, rzecz jasna, prowokowało to kłótnie - bo przecież jeżeli facet znika z domu to wyłącznie w celach bzykaczych. Lepiej się puszczać, niż mieć depresję.
Wtedy pojawił się płacz. W samotne wieczory - wył, wbijając palce w poręcz fotela, w te, spędzane wspólnie z dziewczyną - niezauważalnie i cicho sączył łzy w poduszkę tak, by leżącej obok przypadkiem nie zamoczyć włosów (to akurat dla damy bywa ważne). Nakręcał samosprawdzającą się przepowiednię (albowiem kobiety bywają okrutne - sami wiecie).

Dziwny był to dzień. Porywiste wietrzysko przegnało spod lasu mleczne opary, deszcz siąpił, mikroskopijnymi kroplami zraszając truchło zeszłorocznej zieleni, zwierzęta w swej wrodzonej mądrości nie wychodziły z zagród a ludzie pochowali się w domach. Była to wigilia urodzin T. Musiało być z przytupem. Wszystko było zapięte na ostatni guzik - luksusowy apartament z ogromnym łożem, inkrustowanym płatkami róż, materacem zwieńczonym ręcznikami wystylizowanymi na dwa nieobce sobie łabędzie, aromatycznie wypełnioną wanną, błyszczącą w świetle świec. I butelka dobrego wina - pozycja obowiązkowa. A nocą - wygłaskane, wypieszczone kobiece ciało, najwspanialsze kształty - zmaterializowane marzenia. Obietnice, przysięgi, umizgi, karesy. Oczywiście, iż odpoczywam, wreszcie. - kłamał. Słowa wybrzmiewały gdzieś z oddali, w środku zaś - rozpalonym do czerwoności klinem - wbity - tkwił plan. Plan doskonały, nie do zatrzymania.
Następnego dnia rano, pod kolejnym nieważnym pozorem, pojechał do swojej samotni. Wziął kąpiel, wykasował z telefonu wszystkie wspólne zdjęcia, zablokował telefoniczne kontakty, wysłał eks zdawkowe: wybacz, zwilżył gardło, jak zwykle - pierwszorzędną whisky. Nie mogę teraz przyjechać - wyklikał bzdurne tłumaczenie - i nie jestem z żadną kobietą.
Nie wierzę ci! - ta odpowiedź nie miała już znaczenia. Tak jak bez znaczenia wydała mu się nauczka, która mogłaby za tymi słowami pójść.
Ubrał się odświętnie i, trzymając w dłoni od dawna już gotowy sznur, wszedł na poddasze.

Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą wykrzywioną przerażeniem i wściekłością twarz byłej. Przypadkowo miałam przy sobie klucze - szepnęła - a tobie nie pozwolę się w ten sposób wywinąć.

Kobiety są jednak okrutne.





Idź do oryginalnego materiału