Z moją żoną, Magdą, pobraliśmy się, gdy oboje byliśmy już dobrze po trzydziestce. Pierwsze trzy lata naszego wspólnego życia w Krakowie przypominały bajkę – układało nam się zarówno emocjonalnie, jak i finansowo. Magda miała świetną posadę w dużej firmie na Starym Mieście i zarabiała naprawdę dobre pieniądze. Ja zarabiałem sporo mniej, ale nigdy nie czułem się z tego powodu gorzej. Magda nigdy nie zwracała uwagi na różnicę w naszych zarobkach i zawsze dawała mi do zrozumienia, iż mogę wydawać spokojnie, bo nasze finanse są w dobrej kondycji.
Wszystko zmieniło się radykalnie po narodzinach naszej córki, Zuzi. Oczywiście Magda musiała pójść na urlop macierzyński, choć w pracy nie dawali jej spokoju niemal do samego porodu, ciągle wydzwaniając po porady. Dopiero po narodzinach Zuzi sytuacja się uspokoiła. Dochody naszej rodziny spadły jednak drastycznie. Oczywiście otrzymywaliśmy wszystkie świadczenia od państwa, ale nie były one w stanie zrekompensować premii i dodatkowych pieniędzy, które Magda regularnie otrzymywała od swojego wyjątkowo hojnego szefa, pana Kowalskiego.
Teraz cały ciężar finansowy spadł na mnie. Staram się jak mogę, pracuję do późna, często po godzinach, a mimo to ledwie wiążemy koniec z końcem, tym bardziej, iż mamy dodatkowe i nieoczekiwane problemy zdrowotne. Ledwo Magda doszła do siebie po porodzie, zaczęły się problemy zdrowotne Zuzi. Gdy sytuacja z córeczką w końcu się unormowała, Magda nieoczekiwanie popadła w głęboką depresję. Teraz regularnie odwiedza nas psycholog – niezwykle miła i kompetentna kobieta, ale jej wizyty oczywiście nie są darmowe.
Zakładałem początkowo, iż Magda zostanie z Zuzią w domu do dwóch lat, jak to jest w tej chwili przyjęte. Potem córeczka pójdzie do żłobka, Magda wróci do pracy, a nasza sytuacja finansowa znowu będzie stabilna. Gdy jednak ostrożnie poruszyłem ten temat, Magda zaskoczyła mnie negatywnie – oświadczyła, iż nie chce zbyt wcześnie oddawać dziecka do żłobka, bo zdrowie Zuzi przez cały czas wymaga uwagi, i iż planuje zostać w domu co najmniej o rok lub choćby półtora dłużej. Jeszcze nie zdążyłem się oswoić z tą myślą, gdy nagle wkroczyła do akcji „ciężka artyleria” – moja teściowa, pani Krystyna.
W zeszły weekend Krystyna niespodziewanie przyjechała do nas z Rzeszowa i od razu dramatycznym i nieznoszącym sprzeciwu tonem oznajmiła:
„Matka powinna pozostać z dzieckiem w domu aż do czasu, gdy pójdzie ono do szkoły! To mężczyzna powinien utrzymywać rodzinę! Czy wy w ogóle wiecie, ile wirusów i chorób krąży teraz w żłobkach? Praktycznie nie da się wychować tam zdrowego dziecka. A może świadomie chcecie zaszkodzić mojej ukochanej wnuczce?”
Jej słowa były tak emocjonalne i dramatyczne, iż poczułem się jak człowiek, który celowo chce skrzywdzić własne dziecko. Oczywiście, iż nie jesteśmy wrogami Zuzi – kochamy ją ponad wszystko! Jednak przecież musi istnieć jakaś rozsądna granica! Niemal wszyscy moi znajomi i koledzy z pracy posyłają swoje dzieci do żłobków, choć dobrze wiedzą, iż dzieci tam często chorują. Ale przecież żłobek to nie tylko miejsce pełne zarazków – tam dzieci uczą się życia w grupie, rozwijają umiejętności społeczne i samodzielność. Poza tym dla matki to również okazja, by wrócić do aktywności zawodowej i nie tkwić bez końca w błędnym kole gotowania, sprzątania i pieluch.
Jak na razie wszystkie moje próby przekonania teściowej, iż Magda powinna wrócić do pracy i iż bez żłobka nie da się tego rozwiązać, spełzły na niczym. Krystyna twardo obstaje przy swoim stanowisku i coraz częściej zarzuca mi, iż moje zarobki są zbyt niskie, by zapewnić godziwe utrzymanie rodzinie. Nasze relacje, niegdyś serdeczne, teraz stały się napięte. Coraz bardziej wyczerpany emocjonalnie błagam ją już niemal desperacko, aby przynajmniej na jakiś czas przestała wtrącać się w nasze decyzje rodzinne.
Mam szczerą nadzieję, iż nasz konflikt nie osiągnie punktu krytycznego. A co dalej – sam Bóg raczy wiedzieć…